18.10.2025

„Nawet jeśli sądzisz,
że tu jest bezpiecznie,
to nie oznacza, że
to dla ciebie
odpowiednie miejsce”
„To artysta, a artyści są samolubni.”
„NIE WIESZ, CZYM JEST ŻYCIE,
JEŚLI NIE OTARŁEŚ SIĘ O ŚMIERĆ.”
[…]
Nazywała się Leila. Tequila Leila, jak nazywali ją przyjaciele i klienci. Tequila Leila, jak wołano na nią w domu i w pracy, mieszczących się w budynku w kolorze palisandru przycupniętym w wybrukowanym zaułku przy nabrzeżu, między kościołem a synagogą, wśród sklepików z lampami i sklepików z kebabami – w tej przystani najstarszych licencjonowanych domów publicznych w Stambule. Gdyby jednak usłyszała, że tak o niej mówisz, mogłaby poczuć się urażona i psotnie cisnąć butem – jedną ze swoich niebotycznych szpilek. Nie nazywałam, kochanie, ale nazywam… Nazywam się Tequila Leila. Za nic w świecie nie pozwoliłaby, żeby mówiono o niej w czasie przeszłym. Na samą myśl o takiej ewentualności poczułaby się mała i pokonana, a to była ostatnia rzecz na świecie, której by sobie życzyła. O tak, nalegałaby na używanie czasu teraźniejszego – nawet jeśli dręczące ją złe przeczucie podpowiadało, że jej serce przestało bić, oddech gwałtownie ustał, i jakkolwiek spojrzałaby na swoją sytuację, nie dałoby się zaprzeczyć, że umarła. Nie wiedział jeszcze o tym żaden z jej przyjaciół. O tak wczesnej porze wszyscy zapewne wciąż spali, szukając wyjścia z własnego labiryntu snów. Leila też pragnęła być teraz w domu, otulona ciepłą pościelą, z kotem zwiniętym w kłębek u jej stóp, mruczącym w sennym zadowoleniu. Jej kot był głuchy jak pień i cały czarny, jeśli nie liczyć jednej białej plamki na łapie. Nazwała go Pan Chaplin, na cześć Charliego Chaplina, ponieważ podobnie jak bohaterowie wczesnych produkcji kinematograficznych żył w świecie odartym z dźwięku.
[...]
Nie mogła uwierzyć, że raz na zawsze pożegnała się ze swoją śmiertelnością. Ledwie dzień wcześniej przemierzała dzielnicę Pera w towarzystwie swojego cienia sunącego ulicami nazwanymi na cześć dowódców wojskowych i tureckich bohaterów, ulicami sławiącymi mężczyzn. Jeszcze w tym tygodniu jej śmiech niósł się echem w niskich pomieszczeniach tawern Galaty i Kurtulush oraz w małych, dusznych spelunkach Tophane, które bez wyjątku nie pojawiały się w przewodnikach albo na mapach dla turystów. Stambuł, który znała Leila, nie był tym samym Stambułem, który Ministerstwo Turystyki chciało pokazywać obcokrajowcom. Zeszłej nocy zostawiła odciski palców na szklance po whisky i zapach perfum – Palomy Picasso, prezentu urodzinowego od jej przyjaciół – na jedwabnej apaszce, którą rzuciła na łóżko nieznajomego w apartamencie na ostatnim piętrze luksusowego hotelu. Wysoko na niebie srebrzył się wczorajszy księżyc, jasny i nieosiągalny, niczym resztki szczęśliwego wspomnienia. Wciąż należała do tego świata i nadal buzowało w niej życie; jak więc mogła być martwa? Jak mogła przestać istnieć, niczym sen, który bladnie w pierwszych promieniach słońca? Ledwie kilka godzin temu śpiewała, paliła, przeklinała, myślała… właściwie wciąż jeszcze myślała. To niesamowite, że jej umysł pracował na pełnych obrotach, nawet jeśli nikt nie mógł wiedzieć, jak długo jeszcze. Żałowała, że nie może wrócić i uświadomić wszystkich, że nieboszczyk nie umiera od razu, że tak naprawdę nie przestaje rozpamiętywać różnych spraw, wliczając własny koniec. Uznała, że ludzie byliby przerażeni, gdyby się o tym dowiedzieli. Ona z pewnością byłaby przerażona, gdyby jeszcze żyła. Czuła jednak, że to ważne, aby ich uświadomić.
[...]
Podobnie społeczeństwo oczekiwało, że instynkt macierzyński – albo ojcowski – ujawni się w chwili, gdy człowiekowi urodzi się dziecko. Lecz w istocie ustalenie, jak być rodzicem – albo dajmy na to dziadkiem – mogło trochę potrwać. Tak samo sprawa wyglądała z emeryturą albo starością. Jak można było tak po prostu zmienić bieg w chwili, gdy wyszło się z biura, w którym spędziło się połowę życia i zmarnowało większość swoich marzeń? To nie takie proste. Leila znała emerytowanych nauczycieli, którzy budzili się o siódmej rano, brali prysznic i ubierali schludnie tylko po to, aby potem pogrążać się w depresji przy śniadaniu, kiedy to przypominali sobie, że nie mają już pracy. Nie odnaleźli się jeszcze w nowych okolicznościach. Być może ze śmiercią było podobnie. Ludzie sądzili, że stajesz się trupem w chwili, gdy wydasz ostatnie tchnienie. Ale wykonanie czystego cięcia było w tym przypadku zwyczajnie niemożliwe. Tak jak atramentową czerń od śnieżnej bieli dzieliły niezliczone odcienie, tak samo istniały miriady etapów tego stanu nazywanego wiecznym odpoczynkiem. Leila uznała, że jeśli między królestwami żywych i umarłych przebiegała granica, musiała być równie przepuszczalna jak piaskowiec. Czekała na wschód słońca. Wtedy z pewnością ktoś ją znajdzie i wyciągnie z tego obrzydliwego kubła. Zakładała, że ustalenie jej tożsamości nie zajmie władzom wiele czasu. Wystarczy, że zlokalizują jej akta. Przez lata przeszukiwali ją, fotografowali, zdejmowali jej odciski palców i zamykali w areszcie częściej, niż ośmielała się przyznać. Na każdym z tych ukrytych w bocznych uliczkach posterunków panował charakterystyczny zapach: popielniczek pełnych petów z poprzedniego dnia, kawowych fusów zalegających na dnie wyszczerbionych kubków, kwaśnych oddechów, mokrych szmat oraz przejmujący smród pisuarów, którego nie usunęłaby żadna ilość wybielacza. Policjanci i przestępcy współdzielili ciasne pomieszczenia. Leilę zawsze fascynowało, że martwy naskórek gliniarzy i kryminalistów poniewierał się na tej samej podłodze, gdzie pochłaniały go te same roztocza, bez faworyzowania czy stronniczości. Na poziomie niewidocznym dla ludzkiego oka przeciwności mieszały się ze sobą w najbardziej zaskakujący sposób.
[...]
Zakładała, że kiedy władze ją zidentyfikują, zawiadomią jej rodzinę. Rodzice Leili mieszkali w historycznym mieście Van, tysiące kilometrów stąd. Nie spodziewała się, że przyjadą odebrać jej zwłoki, zważywszy na fakt, że odtrącili ją dawno temu. „Przynosisz nam wstyd. Wszyscy obmawiają nas za plecami”. Dlatego też policja będzie musiała zwrócić się do jej przyjaciół. Było ich pięcioro: Sabotaż Sinan, Nostalgia Nalan, Jameelah, Zaynab i Hollywood Humeyra. Tequila Leila nie miała wątpliwości, że przyjaciele popędzą do niej tak szybko, jak tylko zdołają. Potrafiła sobie wyobrazić, jak spieszą ku niej – ich szybkie, lecz niepewne kroki, szeroko otwarte oczy pełne dopiero co kiełkującego przerażenia i smutku, świeży żal, którym jeszcze nie zdążyli przesiąknąć. Czuła się okropnie na myśl, że naraża ich na tę bez wątpienia bolesną przeprawę. Ulgę przynosiła jednak świadomość, że wyprawią jej przepiękny pogrzeb. Kamfora i olibanum. Muzyka i kwiaty – głównie róże. Płomiennie czerwone, intensywnie żółte i głęboko burgundowe… Klasyczne, ponadczasowe, bezkonkurencyjne. Tulipany były zbyt majestatyczne, żonkile zbyt delikatne, a od lilii kręciło ją w nosie. Natomiast róże były idealne, łączyły zmysłowy blichtr z ostrymi kolcami.
[...]
Zanim umarła, Tequilę Leilę zawsze zdumiewali, a nawet niepokoili ludzie, którzy czerpali satysfakcję z obsesyjnego spekulowania na temat końca świata. Bo jak pozornie zdrowe umysły mogły pogrążać się we wszystkich tych szalonych scenariuszach uwzględniających asteroidy, kule ogniste i komety zwiastujące klęskę planety? W jej mniemaniu apokalipsa nie była najgorszą rzeczą, jaka mogła się wydarzyć. Możliwość natychmiastowego i absolutnego unicestwienia cywilizacji nie przerażała nawet w połowie tak bardzo, jak zwyczajne uświadomienie sobie, że odejście jednej osoby nie ma wpływu na porządek rzeczy, a życie toczy się swoim torem z jej udziałem czy bez niej. I właśnie to niezmiennie napawało ją strachem.
[...]
Przywódca zrobił niewielki krok naprzód. I jeszcze jeden. Podszedł do niej tak, jak mysz zbliża się do leżącego na ziemi jabłka – równie nieśmiało i nerwowo, co zdecydowanie i pospiesznie. Jego twarz sposępniała na widok jej stanu, kiedy się do niej przysunął. „Nie bój się”. Stał teraz tuż obok, tak blisko, że widziała białka jego oczu, przekrwione i cętkowane żółcią. Poznała, że wąchał klej, ten chłopak, który miał nie więcej niż piętnaście lat i którego Stambuł będzie mamił obietnicą ciepłego przyjęcia aż do chwili, gdy w najmniej spodziewanym momencie pozbędzie się go jak starej, szmacianej lalki. „Zadzwoń na policję, synu. Zadzwoń na policję, żeby poinformowali moich przyjaciół”. Zerknął w lewo i w prawo, upewniając się, że w pobliżu nie ma świadków ani kamer przemysłowych. Gwałtownie pochylił się nad Leilą, sięgając po jej naszyjnik – złoty medalion z maleńkim szmaragdem na środku. Ostrożnie, jakby się bał, że medalion eksploduje mu w dłoni, dotknął go i poczuł przyjemny chłód metalu. Otworzył sekretnik. W środku znalazł zdjęcie. Wyjął je i przyglądał mu się przez moment. Rozpoznał kobietę, młodszą wersję jej samej – u boku mężczyzny o zielonych oczach, łagodnym uśmiechu i długich włosach, ułożonych w niemodnym już stylu. Wydawali się szczęśliwi, zakochani.
[...]
Przywódca czym prędzej zerwał naszyjnik i wsunął sobie tę zdobycz do kieszeni. Jeśli pozostali, stojący w milczeniu tuż za nim, zdawali sobie sprawę, co zrobił, postanowili to zignorować. Może i byli młodzi, ale zdobyli wystarczające doświadczenie w tym mieście, aby wiedzieć, kiedy zgrywać cwaniaków, a kiedy udawać durniów. Tylko jeden zrobił krok naprzód i odważył się zapytać ledwie słyszalnym szeptem: Czy ona… czy ona żyje? Nie bądź śmieszny – odparł przywódca. Jest martwa jak ugotowana kaczka.
[...]
W pierwszej minucie po jej śmierci świadomość Tequili Leili zaczęła tkać sieć, wolno i miarowo, niczym woda cofająca się od brzegu w porze odpływu. Komórki jej mózgu, odcięte od dostaw krwi, zostały całkowicie pozbawione tlenu. Ale nie przestały pracować. Nie od razu. Ostatni zapas energii aktywował niezliczone neurony, łącząc je ze sobą jakby po raz pierwszy. Chociaż serce przestało bić, mózg się opierał, walcząc do samego końca. Wszedł w stan wzmożonej świadomości, obserwując śmierć ciała, wciąż niegotowy, aby zaakceptować własny zgon. Wspomnienia Leili wezbrały, niecierpliwe i skrupulatne, gromadząc fragmenty finiszującego życia. Przypomniała sobie o sprawach, które wydawały się poza jej zasięgiem, o których myślała, że przepadły na zawsze. Czas zaczął płynąć niczym rwący potok przenikających się reminiscencji, w których nie dało się odróżnić przeszłości od teraźniejszości. Pierwsze powracające wspomnienie dotyczyło soli – jej dotyku na skórze i smaku na języku.
[...]
Za każdym razem, kiedy Binnaz zachodziła w ciążę, pęczniał także jego brzuch. Niewiele, choć wystarczająco, aby sąsiedzi wyśmiewali go za jego plecami. Ten mężczyzna znowu jest przy nadziei! – rzucali, przewracając oczami. Szkoda, że sam nie może urodzić. Haroun pragnął syna najbardziej na świecie. I to nie jednego. Każdemu, kto chciał słuchać, opowiadał, że będzie miał czterech synów, których nazwie Tarkan, Tolga, Tufan i Tarik. Długoletnie małżeństwo z Suzan nie zaowocowało potomstwem. Starszyzna rodzinna znalazła więc dla niego Binnaz – dziewczynę ledwie szesnastoletnią. Po kilku tygodniach negocjacji między rodzinami Haroun i Binnaz wzięli ślub w obrządku religijnym. Ceremonia była nieoficjalna i gdyby w przyszłości cokolwiek poszło nie tak, nie uznałby jej żaden sąd świecki, ale tym szczegółem nikt nie zawracał sobie głowy. Oboje młodzi siedzieli na podłodze, przed zgromadzonymi świadkami, naprzeciwko zezowatego imama, którego głos stał się jeszcze bardziej grobowy, kiedy przeszedł z tureckiego na arabski. Binnaz ani na moment nie oderwała wzroku od dywanu, choć nie mogła się powstrzymać przed zerkaniem na stopy imama. Jego skarpety, jasnobrązowe niczym wyschnięte na wiór błoto, były stare i znoszone. Za każdym razem, kiedy zmieniał pozycję, jeden z jego dużych palców u stóp poruszał się w taki sposób, jakby próbował przedrzeć się przez wytartą wełnę. Niedługo po ślubie Binnaz zaszła w ciążę, która zakończyła się poronieniem i omal jej nie zabiła. Zdjęta paniką w środku nocy, przeszywana gorącymi szrapnelami bólu, czując dotyk zimnej dłoni zaciskającej się na jej pachwinie i zapach krwi, ogromnie chciała się czegoś złapać, kiedy wydawało jej się, że spada bez końca. Kolejne ciąże, które przebiegały dokładnie tak samo jak ta pierwsza, doświadczały ją coraz gorzej. Choć nikomu nie mogła się z tego zwierzyć, dręczyło ją uporczywe wrażenie, że każde stracone dziecko oddalało ją od świata. Jakby pękały kolejne sznury mostu linowego łączącego ją z rzeczywistością, aż tylko cieniutkie włókno trzymało ją jeszcze przy zdrowych zmysłach.
[...]
Binnaz skinęła głową, mimo że czuła, jak gotuje się w niej coś mrocznego, gniew, którego nigdy nie okazywała. Zerknęła na akuszerkę. Dlaczego dziecko wciąż jeszcze nie wydało żadnego dźwięku? – zapytała. Staruszka nie odpowiedziała. Grudka niepokoju uciskała jej wnętrzności głęboko w środku. W tej dziewczynce było coś szczególnego, i nie chodziło wyłącznie o niepokojącą ciszę. Pochylając się do przodu, obwąchała dziecko. Tak jak podejrzewała – pudrowy, piżmowy zapach niepochodzący z tego świata. Kobieta ułożyła sobie noworodka na kolanach, po czym obróciła go na brzuszek i pacnęła w pośladki, raz i dwa. Na małej twarzyczce znać było szok i ból. Drobne rączki zacisnęły się w piąstki, a usteczka ściągnęły się jeszcze bardziej niż przedtem. Wciąż jednak nic nie było słychać. Co się dzieje? Akuszerka westchnęła. Nic. Po prostu… myślę, że ona wciąż jest z nimi. Z kim? – zapytała Binnaz, ale ponieważ nie chciała poznać odpowiedzi, dodała pospiesznie: Więc zrób coś! Staruszka pogrążyła się w myślach. Dla dziecka było lepiej, kiedy odnajdywało drogę we własnym tempie. Większość noworodków natychmiast przystosowywała się do nowych okoliczności, niektóre jednak zwlekały, jakby wątpiły, czy warto dołączyć do reszty ludzkości. Ale czy można było je za to winić? W swoim długim życiu akuszerka widziała mnóstwo osesków, które tuż przed porodem albo zaraz po nim ogarniał tak wielki lęk przed napierającą ze wszystkich stron siłą życia, że traciły ducha i cicho opuszczały ten świat. Ludzie mówili, że to kader – przeznaczenie – i nie dodawali nic więcej, ponieważ mieli w zwyczaju zwięźle ujmować skomplikowane sprawy, które ich przerażały. Ale akuszerka wierzyła, że niektóre dzieci po prostu postanawiały nie kosztować życia, jakby wiedziały o czekającym je znoju i wolały go uniknąć. Tchórzyły czy wykazywały się mądrością na miarę samego Salomona? Któż to mógł wiedzieć? Przynieś mi sól – poleciła akuszerka sąsiadce.
[...]
Wkrótce sąsiadki wróciły z dużą plastikową miską i workiem soli kamiennej. Akuszerka troskliwie ułożyła niemowlę na środku miski i zaczęła nacierać jego skórę płatkami soli. Kiedy dziecko przestanie pachnieć jak jeden z aniołów, te będą musiały je wypuścić. Na zewnątrz w wyższych gałęziach topoli rozległ się ptasi trel, sądząc po dźwięku, modrosójki błękitnej. Samotna wrona zakrakała, wzlatując do słońca. Wszystko przemawiało we własnym języku – także wiatr i trawa. Wszystko poza tym dzieckiem. Może jest niema – zasugerowała Binnaz. Akuszerka uniosła brwi. Cierpliwości. Jak na komendę dziecko zakasłało. Był to terkotliwy, gardłowy dźwięk. Dziewczynka musiała połknąć kawałek soli i poczuć w ustach ostry, zaskakujący smak. Czerwieniąc się intensywnie, cmoknęła usteczkami i wykrzywiła twarzyczkę, ale nadal odmawiała wydania dźwięku. Jak uparta, jak niebezpiecznie zbuntowana była jej dusza. Zwykłe natarcie solą nie wystarczyło. Dlatego też akuszerka podjęła decyzję. Postanowiła spróbować innej metody. Przynieście mi więcej soli. Ponieważ w domu nie było więcej soli kamiennej, musiała zadowolić się stołową. Zrobiła zagłębienie na środku usypanej kupki i ułożyła tam dziecko, które potem przysypała białymi kryształkami, głowę zostawiając na koniec. A jeśli się udusi? – zapytała Binnaz. Nie przejmuj się. Dzieci potrafią wstrzymywać oddech znacznie dłużej niż my.
[...]
Jej serce protestowało: „Nie mów głupot. Po co tkwić w miejscu, w którym nic się nie dzieje? To nudne”. „Po co opuszczać miejsce, w którym nic się nie dzieje? Tu jest bezpiecznie” – nalegał instynkt. Oszołomiony trwającym sporem noworodek czekał. Minęła kolejna pełna minuta. Pustka zawirowała i rozbryzgała się wokół niego, obmywając jego palce u nóg i u rąk. "Nawet jeśli sądzisz, że tu jest bezpiecznie, to nie oznacza, że to dla ciebie odpowiednie miejsce” – kontynuowało serce. „Czasem miejsce, w którym czujesz się najbezpieczniej, jest dla ciebie najmniej odpowiednie”. W końcu dziecko podjęło decyzję. Postanowiło posłuchać serca – tego samego, które miało okazać się niebywałym awanturnikiem. Chętne wyjść i odkryć świat, mimo jego niebezpieczeństw i trudności, otworzyło usta, gotowe wydać dźwięk – ale prawie natychmiast sól wpadła mu do gardła i zatkała nos.
[...]
Haroun spiorunował staruszkę wzrokiem, napinając każdy mięsień twarzy. Widoczne w jego oczach szacunek i obrzydzenie wykonały dziki taniec. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął garść przedmiotów: pogniecioną paczkę papierosów z zapalniczką upchniętą w środku, zmięte banknoty, kawałek kredy, której używał do zaznaczania poprawek na odzieży, tabletkę na dokuczający mu żołądek. Pieniądze podał akuszerce. Dla ciebie, w dowód naszej wdzięczności – powiedział. Staruszka zasznurowała usta i przyjęła zapłatę. Doświadczenie nauczyło ją, że przebrnięcie przez życie możliwie bez szwanku zależało w znacznej mierze od dwóch podstawowych zasad: trzeba było wiedzieć, kiedy przyjść, i trzeba było wiedzieć, kiedy odejść. Gdy sąsiadki spakowały swoje rzeczy i uprzątnęły nasiąknięte krwią prześcieradła oraz ręczniki, pokój wypełniła cisza, niczym woda sącząc się w każdy zakamarek.
[...]
Po wyjściu kobiet, odwróciwszy głowę od męża, Binnaz spojrzała na jabłko na stoliku nocnym. Gniło; subtelny, powolny rozkład przebiegał boleśnie wolno. Na widok ciemniejącego brązu wspomniała skarpety imama, który udzielił jej ślubu, i te samotne chwile, kiedy siedziała na tym samym co teraz łóżku, ukrywając twarz za połyskującym welonem, podczas gdy w sąsiednim pokoju jej mąż i goście dogadzali sobie na bankiecie. Matka nie uprzedziła jej, czego spodziewać się w noc poślubną, ale pewna leciwa ciotka, bardziej poruszona obawami Binnaz, dała jej pigułkę, którą poleciła jej wsunąć pod język. „Weź to, a nie poczujesz niczego. Będzie po wszystkim, zanim się zorientujesz”. Ale w panującym tego dnia zamieszaniu zgubiła swoją pigułkę, która, jak podejrzewała, była tylko zwykłą pastylką. Nigdy nie widziała nagiego mężczyzny, nawet na zdjęciach, i chociaż często kąpała swoich młodszych braci, zakładała, że ciało dorosłego mężczyzny wygląda inaczej. Im dłużej czekała na męża, tym większy ogarniał ją lęk. Gdy tylko usłyszała jego kroki, zemdlała i osunęła się na podłogę. Kiedy otworzyła oczy, ujrzała kobietę z sąsiedztwa, która w pośpiechu nacierała jej nadgarstki, zwilżała czoło i masowała stopy. W powietrzu unosił się ostry zapach – wody kolońskiej i octu – z nutą czegoś nieznanego i natrętnego, która, jak Binnaz się potem zorientowała, pochodziła z tubki lubrykantu [żele intymne – przyp. aut.].
[...]
Kiedy już Binnaz została w pokoju sama z mężem, wyczekiwała jego słów. Nie zależało jej tyle na przeprosinach, co na przyznaniu, że spotkała ją niesprawiedliwość, która zadała jej wielki ból. Ale on też milczał. I stało się tak, że dziewczynka urodzona w rodzinie składającej się z jednego męża i dwóch żon szóstego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku w mieście Van – w „Perle Zachodu” – została nazwana Leylą Afife Kamile. Takie odważne imiona, majestatyczne i jednoznaczne. Duży błąd, jak miało się później okazać. Przez pewien czas rzeczywiście skrywała w oczach noc, jak na Leylę przystało. Wkrótce jednak stało się jasne, że jej kolejne imiona były dalece nietrafione. Po pierwsze nie była nieskazitelna; liczne mankamenty znaczyły jej życie niczym sieć podziemnych rzek. Tak naprawdę była chodzącym ucieleśnieniem niedoskonałości – to znaczy, odkąd tylko nauczyła się chodzić. Ponadto czas miał pokazać, że nie odznaczała się również czystością, choć z przyczyn od niej niezależnych. Miała być Leylą Afife Kamile, pełną zalet i cnót. Ale lata później, po tym, jak zawitała do Stambułu, samotna i spłukana; po tym, jak pierwszy raz w życiu patrzyła na morze, oszołomiona widokiem bezkresnej niebieskiej połaci rozciągającej się po horyzont; po tym, jak zauważyła, że jej loki puszą się pod wpływem wilgotnego powietrza; po tym, jak pewnego dnia rano obudziła się w cudzym łóżku obok mężczyzny, którego nigdy wcześniej nie widziała na oczy, i z tak wielkim ciężarem w piersi, że nabranie powietrza wydawało jej się niemożliwe; po tym, jak sprzedano ją do burdelu, gdzie zmuszano ją do seksu z minimum dziesięcioma, a nawet piętnastoma mężczyznami dziennie w pokoju z zielonym, plastikowym wiadrem, w którym zbierała się woda kapiąca z sufitu za każdym razem, gdy padało… długo po tym wszystkim dla swoich pięciorga drogich przyjaciół, dla swojej wielkiej miłości i dla swoich licznych klientów miała istnieć jako Tequila Leila.
[...]
Dwie minuty po tym, jak jej serce przestało bić, umysł Leili przywołał wspomnienie dwóch kontrastujących ze sobą smaków: cytryny i cukru. Czerwiec tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku. Ujrzała siebie jako sześciolatkę z burzą kasztanowych loków okalających drobną, mizerną twarz. Mimo pokaźnego apetytu, zwłaszcza na pistacjową baklawę, sezamki i wszystko, co pikantne, była chuda jak patyk. Jedyne dziecko. Samotne dziecko. Nerwowe i energiczne, i zawsze odrobinę roztargnione, przetaczało się przez dni niczym figura szachowa turlająca się po podłodze, zaangażowane w tworzenie skomplikowanych gier dla jednej tylko osoby. Ich dom w Van był tak duży, że nawet szepty niosły się po nim echem. Cienie tańczyły na ścianach jak w otchłannej przestrzeni. Długie, kręte, drewniane schody prowadziły z salonu na pierwsze piętro. Wejście zdobiły płytki, które przedstawiały oszałamiający zbiór scen: pawie rozkładające pióra, okrągłe sery i chałki tuż obok kielichów z winem, półmiski rozkrojonych granatów o rubinowych uśmiechach i pola słoneczników tęsknie wyciągających główki za wędrującym słońcem, niczym kochankowie, którzy wiedzą, że nigdy nie będą miłowani tak, jak by sobie tego życzyli. Leilę fascynowały te obrazki. Niektóre z płytek były popękane i wyszczerbione, inne – częściowo przysłonięte chropowatym tynkiem. Niemniej widniejące na nich barwne wzory pozostawały widoczne. Dziewczynka podejrzewała, że wszystkie razem opowiadały historię z zamierzchłej przeszłości, ale bez względu na to, jak bardzo się starała, nie potrafiła ustalić jej treści.
[...]
Leila lubiła częstować herbatą swoje lalki, obserwować pstrągi pływające w zimnych strumieniach i wpatrywać się we wzory na dywanach tak długo, aż budziły się do życia; ale przede wszystkim uwielbiała tańczyć. Marzyła, żeby pewnego dnia zostać sławną tancerką brzucha. Ta fantazja zatrwożyłaby jej ojca, gdyby wiedział, ile uwagi poświęciła każdemu detalowi: błyszczącym cekinom, chustom z monetami, klikającym saggatom, potrząsaniu i kręceniu biodrami do taktu wybijanego na bębnie kielichowym – darbuce, czarowaniu publiczności miarowo narastającym klaskaniem synchronicznym, obracaniu się i wirowaniu podczas ekscytującego finału. Na samą myśl o tym szybciej biło jej serce. Ale zawsze powtarzał, że taniec to jedna ze starych jak świat i niezliczonych taktyk Szatana mających sprowadzić ludzi na złą drogę. Mocnymi perfumami i lśniącymi błyskotkami diabeł najpierw uwodził kobiety, słabe i emocjonalne stworzenia, a potem za ich pośrednictwem zwabiał mężczyzn w swoje sidła. Jako rozchwytywany krawiec baba tworzył modne stroje alla franga dla pań – rozkloszowane sukienki, dopasowane sukienki, spódnice z koła, bluzki z okrągłymi kołnierzykami, koszulki wiązane na szyi, spodnie trzy czwarte. Żony oficerów wojskowych, urzędników państwowych, inspektorów granicznych, inżynierów kolejowych i handlarzy przypraw należały do jego stałej klienteli. Sprzedawał również pokaźną kolekcję kapeluszy, rękawiczek i beretów – stylowych, jedwabnych produktów, których nigdy nie pozwoliłby nosić członkom własnej rodziny.
[...]
Leila, która obserwowała kobiety z korytarza, przez moment była jak zahipnotyzowana, kiedy w ich ruchach i interakcjach doszukiwała się wskazówek odnośnie do własnej przyszłości. Jeszcze wtedy sądziła, że kiedy dorośnie, będzie taka sama jak one. Z maluchem uczepionym jej nogi, z niemowlęciem w ramionach, z mężem, któremu będzie posłuszna, i z domem, o który będzie dbać. Tak miało wyglądać jej życie. Matka mówiła, że kiedy Leila przyszła na świat, akuszerka wrzuciła jej pępowinę na dach szkoły, aby została nauczycielką, ale baba nie był entuzjastą tego pomysłu. Już nie. Jakiś czas temu poznał szejka, który uzmysłowił mu, że dla kobiet jest lepiej, kiedy siedzą w domu i zakrywają się dokładnie przy tych rzadkich okazjach, kiedy naprawdę muszą wyjść. W końcu nikt nie chciał kupować pomidorów dotykanych, ściskanych i brukanych przez innych klientów. Korzystniej, gdy wszystkie pomidory na targu były starannie zapakowane i zabezpieczone. Zdaniem szejka tak samo należało traktować kobiety. Hidżab był ich opakowaniem, ich zbroją mającą chronić przed nieprzyzwoitymi spojrzeniami i niechcianym dotykiem.
[...]
Pierwszy raz zdołała zrobić mentalny krok w tył i z dystansu spojrzeć na siebie i swoją rodzinę, a to, co zobaczyła, wywołało w niej niepokój. Zawsze zakładała, że niczym nie różnili się od zwykłych rodzin, jakich pełno na świecie. Teraz straciła tę pewność. Co, jeśli było w nich coś innego – coś z gruntu złego? Nie całkiem rozumiała wówczas, że dzieciństwo nie kończy się w chwili, gdy ciało młodego człowieka zmienia się w okresie dojrzewania, ale wtedy, gdy umysł jest gotowy ocenić jego życie z perspektywy kogoś z zewnątrz. Leila zaczęła panikować. Kochała matkę i nie chciała źle o niej myśleć. Kochała też babę, nawet jeśli czasami wzbudzał w niej strach. Obejmując się, żeby dodać sobie otuchy, i gwałtownie nabierając powietrza, rozważała swoje kłopotliwe położenie. Nie wiedziała już, w co wierzyć ani który wybrać kierunek; jakby zabłądziła w lesie, a wijące się przed nią ścieżki podskakiwały i mnożyły się na jej oczach. Kto w całej rodzinie był bardziej wiarygodny: jej ojciec, matka czy ciotka? Leila rozejrzała się, jakby szukała odpowiedzi. Wszystko wyglądało tak samo. Ale wkrótce wszystko miało się zmienić. Kiedy cytryna i cukier traciły wyrazistość na jej języku, uczucia dziewczynki pogrążały się w chaosie. Po latach to właśnie ten moment miała uznać za znamienny, bo właśnie wtedy zrozumiała, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Tak jak kwaśny smak mógł kryć się pod warstwą słodyczy, albo vice versa, tak w każdym zdrowym umyśle czaił się obłęd, a w odmętach każdego szaleństwa połyskiwało ziarno przytomności. Dotąd dokładała starań, aby nie okazywać uczucia matce w obecności cioci. Odtąd miała ukrywać także swoją miłość do ciotki przed matką. Leila doszła do wniosku, że czułość zawsze musi pozostawać w ukryciu – że podobnych rzeczy nie ujawnia się w innych okolicznościach jak za zamkniętymi drzwiami, a potem nigdy się o nich nie rozmawia. To jedyna forma zażyłości, której nauczyła się od dorosłych, i ta nauka miała mieć dla niej poważne konsekwencje.
[...]
Leila pamiętała zatem wrzesień tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Ślepa uliczka przy nabrzeżu, rzut kamieniem od Karaköy, nieopodal Złotego Rogu, ciągnąca się między rzędami licencjonowanych domów publicznych. W pobliżu znajdowały się: szkoła armeńska, kościół grecki, synagoga sefardyjska, zakon suficki, rosyjski kościół prawosławny – zapomniane szczątki przeszłości. Dzielnica ta, położona na terenie prosperującego dawniej portu handlowego oraz rozkwitającego ośrodka społeczności lewantyńskiej i żydowskiej, a później kołyska otomańskiego przemysłu bankowego i stoczniowego, obecnie była świadkiem zupełnie innego rodzaju transakcji. Stłumione wiadomości przekazywał wiatr, a pieniądze błyskawicznie przechodziły z rąk do rąk. W okolicy portu zawsze panował taki ścisk, że przechodnie musieli poruszać się bokiem niczym kraby. Młode kobiety w minispódniczkach trzymały się za ręce. Kierowcy zaczepiali je z okien samochodów; praktykanci z kawiarni pędzili tam i z powrotem, niosąc tace wyładowane małymi szklaneczkami; turyści uginający się pod ciężarem swoich plecaków rozglądali się dookoła, jakby dopiero co się obudzili; młodzi pucybuci stukali szczotkami o swoje miedziane pudełka, ozdobione zdjęciami aktorek – skromnymi na widoku, nagimi w środku. Sprzedawcy obierali kwaszone ogórki, wyciskali z nich świeży sok, prażyli soczewicę i przekrzykiwali się, podczas gdy kierujący pojazdami trąbili bez najmniejszego powodu. Zapach tytoniu, potu, perfum, smażonego jedzenia i sporadycznie, lecz nielegalnie palonych skrętów mieszał się ze słonym morskim powietrzem.
[...]
Dom publiczny, w którym pracowała Leila, należał do najstarszych w okolicy. Przy wejściu migotała samotna świetlówka o mocy tysiąca maleńkich zapałek, rozbłyskających i gasnących jedna po drugiej. Powietrze było gęste od zapachu tanich perfum, krany inkrustowane resztkami osadu, a sufit pokryty kleistymi brązowymi plamami nikotyny i substancji smolistych od wypalonego przez lata tytoniu. Misterna koronkowa robota pęknięć zdobiła całą długość ścian fundamentowych, tak cienkich jak żyłki w przekrwionym oku. Pod okapami, tuż za oknem Leili, wisiało puste gniazdo os – okrągłe, tajemnicze, przypominające papier. Ukryty wszechświat. Od czasu do czasu kusiło ją, aby dotknąć tego gniazda, rozerwać je i odsłonić jego idealną architekturę, ale za każdym razem tłumaczyła sobie, że nie ma prawa niszczyć tego, co natura planowała zachować w nienaruszonym, kompletnym stanie. To był jej drugi adres na tej samej ulicy. W pierwszym domu panowały tak nieznośne warunki, że nim minął rok, zrobiła coś, czego nie odważył się zrobić nikt przed nią ani po niej: spakowała kilka swoich rzeczy, założyła jedyny dobry płaszcz i wyszła szukać azylu po sąsiedzku. Wieści o tym incydencie podzieliły społeczność na dwa obozy. Niektórzy twierdzili bowiem, że Leila powinna zostać natychmiast zwrócona do poprzedniego lokalu, inaczej inne dziewczynki pójdą w jej ślady, naruszając niepisany kodeks etyki zawodowej, a w biznesie zapanuje anarchia. Inni utrzymywali, że zgodnie z nakazami sumienia każdemu, kogo desperacja popycha do poszukiwania schronienia, należy je zapewnić. Ostatecznie burdelmama z drugiego domu publicznego, której śmiałość Leili zaimponowała w równym stopniu jak perspektywa dodatkowego zarobku, wzięła ją pod swoje skrzydła i uznała za jedną ze swoich. Ale dopiero po tym, jak wypłaciła sporą sumkę swojej koleżance po fachu, składając przy tym najszczersze przeprosiny i obiecując, że nie dopuści, aby taka sytuacja się powtórzyła.
[...]
Nikt nie znał jej prawdziwego imienia. Zarówno prostytutki, jak i klienci zwracali się do niej „Słodka Mamciu”, chociaż za plecami nazywali ją Gorzką Mamcią. Była w porządku jak na burdelmamę, ale miała skłonność do przesady: za dużo paliła, za dużo przeklinała, za dużo krzyczała i po prostu za dużo siebie sączyła w życie innych ludzi – w naprawdę maksymalnych dawkach. To miejsce zostało założone jeszcze w dziewiętnastym wieku – lubiła przechwalać się Gorzka Mamcia, nie kryjąc dumy w głosie. I to przez samego wielkiego sułtana Abdülaziza. Trzymała nawet oprawiony w ramę portret sułtana za swoim biurkiem aż do dnia, gdy pewien klient o ultra-nacjonalistycznych poglądach zgromił ją za to publicznie. Mężczyzna powiedział jej bez ogródek, żeby darowała sobie brednie o „naszych szlachetnych przodkach i wspaniałej przeszłości”. Dlaczego sułtan, zdobywca trzech kontynentów i pięciu mórz, miałby zgodzić się na otwarcie w Stambule domu pełnego plugastwa? – pytał z naciskiem. Gorzka Mamcia wydukała, nerwowo wykręcając chusteczkę: No cóż, myślę, że to dlatego… Kogo obchodzi, co myślisz? Jesteś historykiem czy jak?
[...]
Codziennie rano, gdy tylko otwierano drzwi, kobiety zajmowały miejsca na drewnianych krzesłach i niskich taboretach za szklanym przepierzeniem przy wejściu. Te, które niedawno wstąpiły w szeregi domu publicznego, dało się odróżnić od starych wyjadaczek już po samym zachowaniu. Nowicjuszki siedziały z rękami złożonymi na kolanach, z rozbieganym, nieobecnym wzrokiem, niczym lunatyczki, które niespodziewanie obudziły się w dziwnym miejscu. Panie, które działały w branży nieco dłużej, przechadzały się po pokoju nonszalancko i swobodnie – czyszcząc paznokcie, drapiąc swędzące miejsca, wachlując się, przyglądając się swojej cerze w lustrze, czesząc włosy jedna drugiej. Bez obaw przed nawiązaniem kontaktu wzrokowego, obojętnie obserwowały mężczyzn przechadzających się w grupach, parami albo samotnie. Kilka kobiet sugerowało, aby zająć się haftowaniem albo robieniem na drutach podczas tych długich godzin oczekiwania, ale Gorzka Mamcia nie chciała o tym słyszeć. Robienie na drutach? Co za bzdura! Chcecie kojarzyć się tym mężczyznom z ich nudnymi żonami? Albo, co gorsze, z ich matkami? Oczywiście, że nie! Oferujemy im to, czego nigdy nie widzieli w domu, a nie więcej tego, co tam mają.
[...]
Leila położyła przed drzwiami wycieraczkę w kształcie półksiężyca, żeby mężczyźni wycierali o nią buty. W pokoju było niewiele mebli, a duże łóżko, nakryte kwiecistą narzutą z suto marszczoną falbaną, zajmowało większość przestrzeni. Obok niego stała szafka z zamykaną szufladą. Leila trzymała w niej swoje listy i najróżniejsze przedmioty, które choć nie zawsze cenne, miały dla niej wartość sentymentalną. Zasłony, podarte i wypłowiałe od słońca, miały kolor plastrów arbuza – a przypominające pestki czarne kropki w rzeczywistości były śladami po papierosach. W jednym kącie znajdowały się: popękana umywalka, kuchenka gazowa z chwiejącym się na niej niepewnie mosiężnym cezve, a tuż obok para pantofli – z niebieskiego aksamitu, ozdobiona satynowymi różyczkami i obszyta koralikami na czubkach. Najładniejsze cacka, jakie posiadała. Do ściany tuliła się szafa z drewna orzechowego, która się nie domykała. W środku, pod ubraniami na wieszakach, piętrzyły się czasopisma, pudełko po ciastkach pełne prezerwatyw i zatęchły koc, którego dawno przestała używać. Po przeciwnej stronie na ścianie wisiało lustro z pocztówkami zatkniętymi pod ramę: Brigitte Bardot paląca cienkie cygaro, Raquel Welch pozująca w bikini ze zwierzęcym wzorem, Beatlesi i ich blond dziewczyny, siedzący na dywanie z hinduskim joginem. Były tam także widokówki z różnych miejsc – stołeczna rzeka lśniąca w porannym słońcu, barokowy plac oprószony śniegiem, bulwar ozdobiony nocnymi światłami. Leila nie była w żadnym z nich, ale pewnego dnia pragnęła je zwiedzić: Berlin, Londyn, Paryż, Amsterdam, Rzym, Tokio… Ten pokój wyróżniał się pod wieloma względami, podkreślając status Leili. Większość jej koleżanek po fachu nie mogła liczyć na równie komfortowe warunki. Gorzka Mamcia lubiła Leilę, po części za jej uczciwość i ciężką pracę, a po części dlatego, że była niewiarygodnie podobna do siostry, którą burdelmama zostawiła na Bałkanach dekady temu. Leila miała siedemnaście lat, kiedy trafiła na ulicę – sprzedana do pierwszego domu publicznego przez mężczyznę i kobietę, parę naganiaczy dobrze znaną policji. Od tamtej pory upłynęły mniej więcej trzy lata, choć jej zdawało się, że to było w innym życiu. Nigdy nie wspominała o tamtym okresie, tak jak nigdy nie opowiadała o tym, dlaczego uciekła z domu albo jak z pięcioma lirami i dwudziestoma kuruszami [1/100 liry tureckiej – przyp. aut.] w kieszeni dotarła do Stambułu, gdzie nie miała nawet miejsca do spania. Traktowała swoją pamięć jak cmentarz; spoczywały tam fragmenty jej życia, pochowane w oddzielnych mogiłach, a ona nie miała ochoty ich wskrzeszać.
[...]
Pewnego razu urzeczona pięknem głosu docierającego do jej uszu Leila, która dotąd zawsze ukrywała się za dokładnie zaciągniętymi zasłonami, rozsunęła je i wyjrzała na warsztat meblarski. Zobaczyła młodego mężczyznę. Patrzył prosto na nią, śpiewając najsmutniejszą balladę, jaką kiedykolwiek słyszała, o zbiegłych kochankach, którzy zginęli w powodzi. Miał oczy w kształcie migdałów i w kolorze oksydowanego żelaza, wyraźnie zarysowaną szczękę i głęboki dołeczek w brodzie. Leilę ujęła łagodność jego spojrzenia. Spojrzenia niezmąconego chciwością. Uśmiechnął się do niej, prezentując idealnie białe zęby, a ona odpowiedziała mu tym samym, ponieważ nie potrafiła się opanować. To miasto zawsze ją zaskakiwało; chwile niewinności ukrywały się w jego najciemniejszych zakamarkach, chwile tak ulotne, że do czasu, gdy zdała sobie sprawę z ich nieskazitelności, mijały. Jak się nazywasz? – zapytał, przekrzykując wiatr. Odpowiedziała mu. A ty? Ja? Ja jeszcze nie mam imienia. Każdy ma jakieś imię. No cóż, to prawda… ale ja nie lubię mojego. Na razie możesz wołać na mnie Hic, czyli nic.
[...]
Ale Stambuł miał dla niej więcej niespodzianek. Dokładnie rok później spotkała go ponownie, przez przypadek. Tym razem jednak Nic był kobietą. Od tej pory Gorzka Mamcia zaczęła wysyłać Leilę do swoich najlepszych klientów. Mimo że dom publiczny otrzymał pozwolenie na prowadzenie działalności od rządu i wszystkie transakcje odbywające się na miejscu były zgodne z prawem, to, co działo się poza jego murami, nie było objęte licencją – ani podatkami. Angażując się w to nowe przedsięwzięcie, Gorzka Mamcia podejmowała spore ryzyko, choć z pewnością dochodowe. Gdyby została przyłapana na gorącym uczynku, usłyszałaby zarzuty i prawdopodobnie trafiłaby do więzienia. A jednak ufała Leili. Wiedziała bowiem, że gdyby ta druga wpadła w ręce policji, nie wyjawiłaby, dla kogo pracuje.
[...]
Nalan mieszkała w wilgotnej suterenie – na ulicy producentów kotłów, niedaleko placu Taksim – z nietrzymającymi pionu deskami podłogowymi, z krzywymi framugami okiennymi i pochyłymi ścianami; w suterenie z tak dziwacznym rozkładem, że mógł ją zaprojektować wyłącznie architekt na haju. Dzieliła tę przestrzeń z czterema innymi transwestytkami oraz z parą żółwi, Tutti i Frutti, które najwyraźniej tylko ona potrafiła rozróżnić. Podczas każdej burzy wydawało się, że lada moment eksplodują rury albo wyleje się woda z toalety, ale na szczęście Nalan zaobserwowała, że Tutti i Frutti pływały doskonale. Ponieważ przezwisko Nic nie pasowało do kobiety tak asertywnej jak Nalan, Leila postanowiła nazywać ją Nostalgią. Nie żeby ta ostatnia ze łzami w oczach wspominała swoją przeszłość. W rzeczywistości chętnie zostawiła ją za sobą. Ogromnie brakowało jej jednak rodzinnych stron, kiedy żyła w mieście. Tęskniła za wsią i jej obfitością zapachów. Marzyła o zasypianiu na świeżym powietrzu pod niebem hojnie usianym gwiazdami. Tam nie musiałaby ciągle oglądać się za siebie. Uduchowiona i odważna, okrutna dla wrogów, lojalna wobec najbliższych: Nostalgia Nalan – najodważniejsza z przyjaciół Leili.
[...]
Cztery minuty po tym, jak jej serce przestało bić, ulotne wspomnienie wydostało się z odmętów pamięci Leili, przywołując zapach i smak arbuza. Sierpień tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku. Zdaniem matki najgorętsze lato od dekad. Leila rozmyślała nad koncepcją dekady. Jak to długo? Pojęcie czasu wyślizgiwało się jej z rąk niczym jedwabne wstążki. Miesiąc wcześniej wojna koreańska dobiegła końca i brat cioci bezpiecznie wrócił do swojej wioski. Ale ciocia miała teraz inne zmartwienia. W przeciwieństwie do poprzedniej, obecna ciąża przebiegała prawidłowo, przy czym powodowała złe samopoczucie dniem i nocą. Targana potwornymi mdłościami ciocia z trudem zatrzymywała jedzenie w żołądku. Upał tylko pogarszał sytuację. Baba zasugerował, żeby wybrali się na wakacje. Gdzieś nad Morze Śródziemne, żeby zmienić klimat. Zaprosił również swojego brata i siostrę z ich rodzinami. Stłoczeni w minibusie podróżowali do wioski rybackiej na południowo-wschodnim wybrzeżu. W sumie było ich dwanaścioro. Zajmujący miejsce obok kierowcy wuj, po którego twarzy radośnie tańczyły promienie słońca, opowiadał im zabawne historie o swoich studenckich czasach, a kiedy wyczerpał zapas anegdot, zaczął śpiewać pieśni patriotyczne, zachęcając pozostałych, aby dołączyli. Nawet baba usłuchał.
[...]
Kiedy mówił, szlochanie Leili zakończyło długie, przeciągłe westchnienie, po którym zamilkła. Jeśli nie masz zabawki, możesz ścisnąć moją rękę. Nie mam nic przeciwko. Delikatnie ujął dłoń dziewczynki, bardzo lekką, niemal bez życia. Ale ku jego zdumieniu w chwili, gdy igła przebiła się przez skórę, Leila mocno splotła palce z jego palcami, ściskając je kurczowo. Zaraz potem zasnęła. Zapadła w gęsty, zawiesisty sen. Znalazła się na słonych mokradłach. Sama jedna brnęła przez gęste sitowie, za którym rozpościerał się bezmiar oceanu. Wzburzone, nierówne fale rozbijały się jedna o drugą. Zobaczyła swojego wuja, który wołał do niej z łodzi rybackiej w oddali. Mimo pogody wiosłował bez trudu, zbliżając się w okamgnieniu. Przerażona próbowała zawrócić, ale ledwie mogła się ruszać w lepkim błocie. Właśnie wtedy wyczuła obecność, która dodała jej otuchy – syn pani farmaceutki. Musiał stać tam przez cały czas, trzymając podłużną torbę. Weź to – powiedział, wyciągając stamtąd baton czekoladowy owinięty w cienką, błyszczącą folię. W chwili gdy przyjęła jego podarunek, mimo ogarniającego ją niepokoju Leila zaczęła się odprężać.
[...]
Wszyscy z sąsiedztwa, starzy i młodzi, zaglądali do apteki. Od czasu do czasu przychodziły kobiety w czarnych burkach, ciągnąc za sobą swoje potomstwo. Raz Sinan słyszał, jak pewna kobieta prosiła o lekarstwo, które sprawi, że nie będzie miała więcej dzieci. Podobno miała ich już jedenaścioro. Matka wręczyła jej małe, kwadratowe opakowanie, po czym odesłała ją do domu. Tydzień później kobieta wróciła, narzekając na ostry ból brzucha. Połknęłaś je?! – wykrzyknęła matka. Prezerwatywy? Podsłuchujący na górze chłopiec znieruchomiał. Nie były dla ciebie, tylko dla twojego męża! Wiem – odparła kobieta zmęczonym głosem. Ale nie mogłam go przekonać, żeby ich używał. Pomyślałam więc, że lepiej sama spróbuję. Uznałam, że może to coś pomoże. Matka była taka rozwścieczona, że mruczała pod nosem jeszcze po wyjściu tej kobiety. Niedouczeni, prości chłopi! Rozmnażają się jak króliki! Jak ten biedny kraj ma się kiedykolwiek zmodernizować, jeśli liczba niewykształconych nadal będzie przewyższać liczbę wykształconych? My sprowadzamy na świat jedno dziecko i wychowujemy je z troską. Tymczasem oni produkują dziesięcioro smarkaczy, nie przejmując się tym, że nie mogą zapewnić im odpowiedniej opieki. Zostawiają ich na pastwę losu!
[...]
Pięć minut po tym, jak jej serce przestało bić, Leila przypomniała sobie dzień narodzin jej brata. To wspomnienie niosło ze sobą smak i zapach dobrze przyprawionego gulaszu – z kminkiem, nasionami kopru, goździkami, cebulą, pomidorami, smalcem i koziną. Miała siedem lat, kiedy dziecko przyszło na świat. Tarkan, upragniony syn. Baba był w siódmym niebie. Przez długie lata czekał właśnie na tę chwilę. Gdy tylko jego druga żona zaczęła rodzić, wychylił szklaneczkę rakii i zamknął się w pokoju, gdzie spędził wiele godzin wyciągnięty na sofie, żując dolną wargę i obracając w palcach swój różaniec, tak samo jak w dniu narodzin Leili. Mimo że poród zakończył się w godzinach popołudniowych, w niezwykle ciepły dzień w marcu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku, Leili pozwolono zobaczyć dziecko dopiero wieczorem. Przeczesała włosy palcami i ostrożnie podeszła do kołyski – z takim wyrazem twarzy, jaki już dawno zaplanowała na tę okazję. Była zdecydowana nie polubić tego chłopca, tego niechcianego intruza w jej życiu. Ale w tej samej sekundzie, w której spojrzała na jego maleńką twarzyczkę, na jego nalane policzki i kolana pomarszczone jak miękka glina, wiedziała, że nie może nie kochać swojego brata. Czekała całkowicie nieruchomo, jakby spodziewała się od niego słów powitania. W jego rysach dostrzegła coś niezwykłego. Niczym wędrowiec oczarowany piękną melodią, który przystanął i uważnie nasłuchiwał, skąd płynęła, Leila próbowała zrozumieć istotę jego jestestwa. Zdumiało ją, że w przeciwieństwie do reszty rodziny jej brat miał płaski nos, a kąciki jego oczu były odrobinę uniesione w górę. Wyglądał jak ktoś, kto przybył z daleka. Przez to pokochała go jeszcze bardziej.
[...]
Baba potraktował chorobę Tarkana bardzo osobiście, przekonany, że zrobił coś potwornego, czym ściągnął na siebie gniew Boży. Był karany za swoje grzechy, przeszłe i teraźniejsze. Allach informował go o tym głośno i wyraźnie. Gdyby nadal ignorował ten przekaz, czekałyby go jeszcze gorsze konsekwencje. Przez cały czas żył po próżnicy, koncentrując się na tym, czego on chciał od Wszechmogącego, zamiast myśleć o tym, czego Wszechmogący chciał od niego. Czy nie przysiągł skończyć z alkoholem w dniu narodzin Leili, a potem nie złamał danego słowa? Całe jego życie obfitowało w niedotrzymane obietnice i niezrealizowane zadania. Teraz, gdy zdołał uciszyć głos swojego nafs, swojego ego, był gotowy odpokutować. Po konsultacji z szejkiem, a także za jego radą, postanowił zaprzestać produkcji ubrań alla franga dla kobiet. Żadnych więcej kusych sukienek, żadnych więcej krótkich spódniczek. Zamierzał wykorzystać swoje umiejętności w słuszniejszej sprawie. Bez względu na to, ile życia mu zostało, zamierzał poświęcić je na szerzenie bojaźni Bożej, ponieważ doświadczył tego, jakie ciosy spadają na ludzi, kiedy ci przestają obawiać się Pana.
[...]
Żadne z nich nie zdawało sobie jeszcze sprawy, że to był ostatni raz, kiedy Leila czy ktokolwiek inny z rodziny czytali gazetę na głos. Razem ze światem zmieniał się też baba. Kiedy zmarł jego szejk, zaczął szukać nowego przywódcy duchowego. Wczesną wiosną zaczął uczestniczyć w ceremoniach dhikr tarikatu z siedzibą na obrzeżach Van. Tamtejszy kapłan, o dekadę młodszy od niego, był surowym człowiekiem o oczach w kolorze wysuszonej trawy. Mimo że historia tariki sięgała korzeniami tradycyjnych sufickich filozofii i mistycznych nauk o miłości, pokoju i wstrzemięźliwości, w ostatnim czasie stała się osią rygoru, fanatyzmu i arogancji. Dżihad, dawniej postrzegany jako dożywotnia walka z własnymi nafs, obecnie oznaczała wyłącznie wojnę z niewiernymi – a niewierni byli wszędzie. „Jak państwo i religia mogą funkcjonować oddzielnie, skoro w islamie są jednym i tym samym?” – chciał wiedzieć kapłan. Może ten sztucznie wykreowany dualizm sprawdzał się na Zachodzie, gdzie ludzie nadużywali alkoholu i prowadzili się nieobyczajnie, ale nie tutaj na Wschodzie, którego mieszkańcy lubili podążać za Bogiem w każdym aspekcie życia. Świeckość była inną nazwą na królestwo Szatana. Członkowie tariki zamierzali walczyć z nią każdą komórką swojego jestestwa, aby pewnego dnia położyć kres tym stworzonym ludzką ręką rządom i przywrócić szariat samego Boga. W tym celu, zgodnie z radą kapłana, każdy członek musiał utorować drogę dla boskiego dzieła, zaczynając od własnego życia. Był zobowiązany dopilnować, aby cała jego rodzina – wszystkie żony i dzieci – żyła zgodnie ze świętymi naukami.
[...]
Malowała się przy każdej okazji, nosiła rozpuszczone włosy zamiast schludnych warkoczy, stroiła się w obcisłe spódnice, gdy tylko mogła, i całkiem niedawno w tajemnicy zaczęła podkradać matce torebki z tytoniem, który nauczyła się palić. Nie miała przyjaciół w szkole. I nie była pewna, czy pozostali uczniowie uważali ją za dziwną, czy za przerażającą. Wystarczająco głośno, aby ich słyszała, plotkowali o niej, nazywając ją zatrutym jabłkiem. Leili to nie przeszkadzało, i tak unikała ich wszystkich, zwłaszcza popularnych dziewczyn z ich osądzającymi spojrzeniami i kąśliwymi uwagami. Miała kiepskie stopnie. Babie wyraźnie to nie przeszkadzało. Wkrótce miała wyjść za mąż i założyć własną rodzinę. Nie oczekiwał więc, że będzie wybitną uczennicą; oczekiwał natomiast, że będzie dobrą dziewczyną, skromną dziewczyną.
[...]
Sześć minut po tym, jak jej serce przestało bić, Leila wyciągnęła ze swojego archiwum zapach pieca opalanego drewnem. Drugi czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku. Żenił się najstarszy syn wuja. Jego narzeczona pochodziła z rodziny czerpiącej pokaźne zyski z handlu na Jedwabnym Szlaku, który, jak wielu mieszkańców regionu wiedziało, ale wolało nie wspominać o tym w towarzystwie obcych, nie opierał się wyłącznie na jedwabiu i przyprawach, ale także na maku. Od Anatolii po Pakistan, od Afganistanu po Birmę maki rosły całymi milionami, kołysząc się na wietrze, w wyrazistym kolorze rebelii na tle jałowego krajobrazu. Mleczny płyn sączył się z ziaren makówek, magiczna kropla za kroplą, czyniąc bogaczami różnych ludzi, tylko nie rolników, którzy niezmiennie klepali biedę. Nikt nie poruszył tego tematu podczas wystawnego przyjęcia wydanego w największym hotelu w Van. Goście przybywali od wczesnych godzin porannych. Palono tyle tytoniu, że całe miejsce wyglądało tak, jakby wybuchł w nim pożar. Baba rzucał karcące spojrzenia każdemu, kto wkroczył na parkiet, ale najgroźniejsze łypnięcie zachował dla mężczyzny i kobiety, którzy wpadli sobie w objęcia w tradycyjnym tańcu, halay, i potrząsali biodrami, jakby nigdy nie słyszeli o skromności. Mimo to niczego nie komentował – przez wzgląd na brata. Miał bowiem dla niego wiele serca.
[...]
Leila przyglądała się z boku szczęśliwej parze. Pannie młodej, filigranowej, ciemnowłosej dziewczynie, idealnie wpasowanej w swoją perłową suknię, z bukietem białych gardenii w dłoni i z czerwonym pasem w talii, symbolem i deklaracją czystości. W jej obecności Leila czuła się tak potwornie, jakby dźwigała w piersi głaz. Dręczyła ją myśl, że sama nigdy nie będzie mogła wystąpić w takiej sukni. Słyszała najróżniejsze historie o pannach młodych, które w noc poślubną nie dały dowodu swojego dziewictwa – o tym, jak ich mężowie prowadzili je do szpitala na intymne badania, podczas gdy głuche echo ich kroków niosło się za nimi ciemnymi ulicami, a sąsiedzi zerkali zza koronkowych firanek; jak były zwracane do domów swoich ojców i karane tak, jak uważały za stosowne ich rodziny; jak już nigdy potem nie mogły znaleźć dla siebie miejsca w społeczeństwie, upokorzone i zhańbione, z młodzieńczymi obliczami przypominającymi puste skorupy… Skubnęła zadzior na palcu serdecznym, aż pojawiła się krew. Znajome szczypanie pomogło jej się uspokoić. Czasami tak robiła. Tym samym nożem, którego używała w domu do krojenia jabłek albo pomarańczy, cięła się tam, gdzie nikt nie mógł zobaczyć śladów, po udach albo przedramionach, a skóra fałdowała się delikatnie w błysku ostrza. Jaki dumny był tego dnia wuj, ubrany w szary garnitur z białą, jedwabną kamizelką i wzorzystym krawatem. Kiedy nadszedł czas na zdjęcie całej rodziny, oparł jedną rękę na ramieniu syna, podczas gdy drugą zacisnął na biodrze Leili. Nikt tego nie zauważył.
[...]
Leila wyjrzała przez okno. Niebo nabierało koloru marmurkowej szarości. Samotna gęś leciała w stronę jeziora, dziwnie cicha. A jeśli… – Leila nabrała pełne płuca powietrza, które następnie wypuściła wolno. Co się stanie, jeśli, dajmy na to, zrobiło się coś złego i wiedziało się, że to złe, ale tak naprawdę się tego nie chciało? To nie pomoże. Bóg i tak cię ukarze. Ale jeśli to zdarzyło się raz, może okazać się bardziej litościwy. Leila skubnęła zadzior przy paznokciu; drobinka krwi pojawiła się na jej kciuku. A jeśli więcej niż raz? Baba pokręcił głową, marszcząc brwi. Wtedy nie pozostaje nic innego jak wieczne potępienie. Bez możliwości wyrwania się z piekła. Pewnie dzisiaj moje słowa wydają ci się przykre, ale kiedyś mi za nie podziękujesz. Moim obowiązkiem jest nauczyć cię odróżniać dobro od zła. Musisz zrozumieć to wszystko, kiedy jesteś jeszcze młoda i bezgrzeszna. Jutro może być za późno. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Leila zamknęła oczy, czując, jak coś twardego rośnie w jej piersi. Była młoda, ale nie uważała się za bezgrzeszną. Zrobiła coś strasznego, i to nie raz i nie dwa, ale wiele razy. Wuj nie przestał jej dotykać. Za każdym razem, kiedy spotykały się ich rodziny, wuj znajdował sposób, żeby się do niej zbliżyć, ale to, co wydarzyło się dwa miesiące temu – kiedy baba poddał się operacyjnemu zabiegowi usunięcia kamieni nerkowych, a matka musiała spędzić z nim w szpitalu cały tydzień – było tak odrażające, że Leilę mdliło na samo wspomnienie. Ciocia spędzała cały czas z Tarkanem w jego pokoju, więc niczego nie słyszała. Tymczasem wuj przychodził do niej każdej nocy przez siedem kolejnych dni. Krwawiła tylko za pierwszym razem, ale zawsze czuła ból. Kiedy próbowała go powstrzymać, przypominał jej, że to ona zaczęła ten romans w domu wakacyjnym, który pachniał plastrami arbuza.
[...]
Spójrz na siebie. Jesteś moją córką? Już cię nie poznaję. Tak ciężko pracowaliśmy, żeby zapewnić ci przyzwoite wychowanie. Nie mogę uwierzyć, że zachowujesz się jak… dziwka! Właśnie tak chcesz skończyć? Jak przeklęta dziwka? Szorstkie, zgrzytliwe brzmienie tego słowa, które wpuścił do pokoju, sprawiło, że jej ciało przeszył zimny dreszcz. Nigdy wcześniej go nie słyszała. Po tym dniu Leila nigdy więcej nie ujrzała hula-hoop [nazwa ćwiczenia gimnastycznego i zarazem zabawy zręcznościowej polegającej na utrzymywaniu w nieustannym ruchu obręczy, czyli lekkiego pierścienia z tworzywa sztucznego, ewentualnie z drutu lub innego materiału, np. wikliny – przyp. aut.] i chociaż od czasu do czasu zastanawiała się, co zrobił z nim baba, nigdy nie ośmieliła się go o to zapytać. Czy wyrzucił je do śmieci? Czy je komuś oddał? Albo może je zakopał w nadziei, że przeobrazi się w jednego z duchów, których, jak coraz usilniej podejrzewała, było zdecydowanie za dużo w tym domu? Koło, kształt niewoli dla starego jezyda [wyznawca jezydyzmu - religii synkretycznej utworzonej jeszcze w XII wieku, której założycielem był arabski mistyk Adi ibn Mosafer – przyp. aut.], ale symbol wolności dla młodej amerykańskiej modelki, stało się zatem smutnym wspomnieniem dla dziewczyny z miasta na Wschodzie.
[...]
Leila spojrzała na ciocię szeroko otwartymi oczami. Co ty o tym myślisz? Wierzysz mi? Bo ja ci uwierzyłam. Pamiętasz? Przez sekundę Leila sądziła, że ciotka skinie głową – i ten drobny gest w zupełności by wystarczył – ale nie doczekała się niczego takiego. Usłyszała tylko: Wszyscy cię kochamy, Leyluniu. Chcemy, żeby nasze życie wróciło do normalności. Twój ojciec to naprawi. Naprawi to? Nie bądź niemiła dla swojej ciotki – skarcił ją baba. Dla której ciotki? Sądziłam, że to moja matka. Czy może jednak się mylę? Nikt jej nie odpowiedział. W tym domu roi się od kłamstw i oszustw. Nasze życie nigdy nie było normalne. Nie jesteśmy normalną rodziną… Dlaczego zawsze udajecie? Dosyć, Leylo! – krzyknęła matka, mocniej marszcząc czoło. Wszyscy próbujemy ci pomóc. Nie wydaje mi się – wycedziła Leila powoli. Myślę, że próbujecie chronić wuja [autora niepoczętego dziecka u małoletniej Leili – przyp. aut.].
[...]
Niczego nieświadoma i niedoinformowana, myślała wówczas, że poradzi sobie ze Stambułem – że pokona megalopolis w jego własnej grze. Ale nie był z niej żaden Dawid, a ze Stambułu żaden Goliat. Nikt nie modlił się o jej pomyślność, nikt, do kogo mogłaby się zwrócić, gdyby poniosła porażkę. Zaraz po dotarciu na miejsce nauczyła się, że wszystko, co ją otaczało, miało łatwość znikania. Kiedy myła twarz i ręce w toalecie na dworcu autobusowym, ktoś ukradł jej torbę. W sekundę straciła połowę pieniędzy, resztę jabłek i bransoletkę – tę samą, którą jej braciszek uniósł w powietrze tamtego dnia podczas uroczystości z okazji wyrżnięcia się jego pierwszych zębów. Kiedy siedziała na pustej skrzynce przed toaletą, próbując zebrać myśli, podszedł do niej pracownik obsługi, niosący wiadro z brudną wodą po myciu samochodu i gąbkę. Sprawiał wrażenie miłego i życzliwego, a kiedy poznał jej troski, postanowił jej pomóc. Zaproponował, żeby Leila zatrzymała się na kilka miesięcy w lokum jego ciotki. Wspomniana kobieta, dawniej pracująca jako kasjerka, niedawno przeszła na emeryturę. Stara i samotna, potrzebowała towarzystwa.
[...]
Okryłaś nas wstydem – powiedział, oddychając ciężko. Wszyscy obmawiają nas za naszymi plecami. Nie mogę nawet wejść do herbaciarni. Nie mogę pójść na pocztę. Nawet w meczecie nikt się do mnie nie odzywa. Nikt nie pozdrawia mnie na ulicy. Jakbym był duchem. Nie widzą mnie. Zawsze myślałem: „Może nie mam bogactw, może nie potrafię znaleźć skarbu i nie mam synów, ale przynajmniej mam swój honor”. Ale to się skończyło. Jestem wrakiem człowieka. Mój szejk mówi, że Allach cię przeklnie, a ja dożyję dnia, w którym to zobaczę. Tak mi zadośćuczyni. Na oknie skropliła się para wodna. Dziewczyna delikatnie dotknęła kropli koniuszkiem palca, przytrzymała ją na sekundę, po czym puściła, obserwując, jak spływa. Ból pulsował gdzieś w jej ciele, w miejscu, którego nie potrafiła zlokalizować. Nie dzwoń do nas więcej – dodał. – Jeśli to zrobisz, powiem operatorce, żeby nas nie łączyła. Nie mamy córki o imieniu Leyla. Leyla Afife Kamile. Nie zasługujesz na te imiona.
[...]
Kiedy Leila pierwszy raz została aresztowana i wepchnięta do furgonetki razem z kilkoma innymi kobietami, przyciskając dłoń do dłoni, wpatrywała się w skrawek nieba widoczny między kratami w oknie. Gorsze od tego, jak zostały potraktowane na posterunku policji, były badania w Stambulskim Szpitalu Chorób Wenerycznych – w miejscu, które w kolejnych latach miała odwiedzać regularnie. Otrzymała nową kartę identyfikacyjną – taką, na której w równych kolumnach wypisano daty badań kontrolnych. Powiedziano jej, że gdyby nie stawiła się na badanie, zostałaby bezzwłocznie zatrzymana. Potem resztę nocy musiałaby spędzić w więzieniu albo ponownie wrócić do szpitala, aby poddać się badaniom na obecność chorób przenoszonych drogą płciową. W tę i we w tę, z posterunku policji do szpitala i z powrotem. „Dziwkarski ping-pong”, jak nazywały to prostytutki. Właśnie podczas jednej z tych wizyt w szpitalu Leila poznała kobietę, która została jej pierwszą przyjaciółką w Stambule. Młodą, szczupłą Afrykankę o imieniu Jameelah. Miała okrągłe i wyjątkowo jasne oczy, o niemal przeźroczystych powiekach, włosy nosiła zaplecione w drobne warkoczyki przylegające ciasno do czaszki, a jej przeraźliwie chude nadgarstki znaczyły czerwone ślady, które próbowała ukryć pod licznymi bransoletkami i obręczami. Była cudzoziemką i jak wszyscy cudzoziemcy, nosiła ze sobą cień innego miejsca. Widziały się już kilka razy wcześniej, ale zawsze ograniczały się do powitania. Leila nauczyła się już, że kobiety gromadzące się w różnych zakątkach miasta, zarówno tutejsze, jak i obce, należały do niewidzialnych plemion. Z kolei kontakty między członkami różnych plemion były zakazane.
[...]
Jameelah urodziła się w Somalii. Jej ojciec był muzułmaninem, a matka chrześcijanką. Pierwsze lata życia upłynęły jej w błogiej beztrosce, nawet jeśli zrozumiała to dopiero znacznie później. Matka powiedziała jej kiedyś, że dzieciństwo to potężna, błękitna fala, która unosi człowieka, niesie go naprzód i kiedy już mu się wydaje, że tak będzie zawsze, ona znika, przepada bez śladu. Nie możesz jej dogonić ani sprowadzić jej z powrotem. Ale zanim zniknie, ta fala zostawia na brzegu podarunek: muszlę. W tej muszli zamknięte są wszystkie odgłosy dzieciństwa. Nawet teraz, kiedy Jameelah zamykała oczy i nadstawiała uszu, potrafiła je usłyszeć: dźwięczący śmiech swojego młodszego rodzeństwa, pełne zachwytu słowa ojca w momencie przerywania postu kilkoma daktylami, śpiew matki podczas szykowania posiłków, trzaskanie ognia wieczorową porą, szum drzewa akacji na zewnątrz… Mogadiszu, Biała Perła Oceanu Indyjskiego. Pod jasnym niebem musiała osłaniać oczy, żeby spojrzeć na widniejące w oddali slumsy. Ich istnienie było równie niepewne jak błoto i wyłowione z wody drewno, z których powstały. Jeszcze wtedy nie musiała przejmować się ubóstwem. Dni upływały spokojnie, a marzenie było łatwe i słodkie jak miód, którym skrapiała podpłomyki. Ale matka, tak przez nią uwielbiana, zmarła na raka po długiej, bolesnej chorobie, która nie zgasiła jej uśmiechu aż do samego końca. Ojciec, wówczas już cień człowieka, którym dawniej był, nie udźwignął ciężaru wychowania piątki dzieci w pojedynkę. Jego twarz sposępniała, a z czasem to samo spotkało jego serce. Starszyzna rodzinna nakłoniła go do zawarcia kolejnego małżeństwa – tym razem z kimś wyznającym tę samą wiarę co on.
[...]
Mniej więcej w tym samym czasie pewna znajoma powiedziała jej o feringhees szukających zdrowych, pracowitych afrykańskich kobiet, które chcieli zabrać do Stambułu. Potrzebowali ich do wykonywania nieskomplikowanych robót, takich jak prowadzenie domu, opieka nad dziećmi czy gotowanie. Znajoma wyjaśniła, że tureckie rodziny lubią mieć somalijską pomoc w domu. Jameelah dostrzegła w tym swoją szansę. Jej życie zamknęło się niczym drzwi, a ona nie mogła doczekać się chwili, kiedy otworzy kolejne, w innym miejscu. „Ten, kto nie podróżował po świecie, niczego nie widział” – pomyślała. Wyjechała ze Stambułu wraz z czterdziestką innych ludzi, głównie kobiet. Kiedy dotarli na miejsce, ustawiono ich w szeregu i podzielono na grupy. Jameelah zwróciła uwagę, że młodsze dziewczyny, takie jak ona, trzymano z jednej strony. Pozostałych wkrótce zabrano. Nigdy więcej nie zobaczyła żadnego z nich. Do czasu, gdy zrozumiała, że tamci mieli tylko stwarzać pozory – iluzję mającą zwabić ludzi, których chciano wykorzystać jako tanią siłę roboczą albo pracowników seksualnych – było za późno na ucieczkę.
[...]
Minęło osiem minut, a kolejne wspomnienie, które Leila wydobyła ze swojego archiwum, wiązało się z zapachem kwasu siarkowego. Marzec tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku. Na ulicy domów publicznych, na piętrze w swoim pokoju, Leila leżała na łóżku, przeglądając lśniące czasopismo z Sophią Loren na okładce. Tak naprawdę nie czytała, rozpraszana przez własne myśli – aż usłyszała, jak Gorzka Mamcia woła ją po imieniu. Leila wypuściła gazetę z rąk. Niespiesznie wstała i rozprostowała kończyny. Z nieco zaczerwienionymi policzkami, jak zamroczona pokonała korytarz i zeszła po schodach. Gorzkiej Mamci towarzyszył klient w średnim wieku, który stał do Leili bokiem, wpatrując się w obraz z żółtymi żonkilami i cytrusami. Jeszcze zanim ujrzała jego twarz, rozpoznała cygaro, które trzymał. Właśnie tego mężczyzny próbowały unikać wszystkie prostytutki. Okrutny, złośliwy i ordynarny, zachowywał się tak agresywnie, że już kilka razy został wyrzucony z różnych lokali. Ale wyglądało na to, że akurat dzisiaj Gorzka Mamcia postanowiła mu wybaczyć – kolejny raz. Twarz Leili przypominała maskę. Był ubrany w kamizelkę w kolorze khaki z kilkoma kieszeniami. Właśnie ten szczegół zwrócił uwagę Leili w pierwszej kolejności. Pomyślała, że coś takiego przydaje się tylko fotoreporterom – albo komuś, kto ma wiele do ukrycia. Było w nim coś takiego, co skojarzyło się jej z meduzą, choć nie w morzu, lecz w szklanym kloszu, z przeźroczystymi mackami zwisającymi w ograniczonej przestrzeni. Jak gdyby nic nie trzymało go w pionie, a całe jego ciało było sflaczałą masą o innym stopniu trwałości, taką, która w każdej chwili może się rozpłynąć.
[...]
Pewnego dnia opuścisz to miejsce w sukni ślubnej. Niech to marzenie da ci siłę. Nie potrzebuję marzeń. To najgłupsza rzecz, jaką od ciebie usłyszałam – stwierdziła Zaynab. Wszyscy potrzebujemy marzeń, habibi. Pewnego dnia wszystkich zaskoczysz. Będą mówili: „Patrzcie na Leilę, przeniosła góry! Najpierw przeszła z jednego burdelu do drugiego; znalazła w sobie odwagę, żeby opuścić paskudną burdelmamę. A teraz jeszcze opuszcza ulicę. Co za kobieta!”. Będą opowiadali o tobie jeszcze długo po twoim odejściu. Dasz im nadzieję. Leila nabrała powietrza, żeby zaprotestować, ale nic nie powiedziała. Kiedy nadejdzie ten dzień, chcę, żebyś zabrała mnie ze sobą. Odejdziemy razem. Poza tym będziesz potrzebowała kogoś, kto będzie niósł twój welon. Będzie naprawdę długi. Wbrew sobie Leila nie zapanowała nad uśmiechem, który igrał w kącikach jej ust.
[...]
Zaynab urodziła się tysiąc sześćset kilometrów od Stambułu, w samotnej górskiej wiosce w północnym Libanie. Przez całe pokolenia sunnickie rodziny z tego obszaru zawierały związki małżeńskie wyłącznie między sobą. W efekcie niskorosłość stała się tam tak powszechna, że wioska często przyciągała ciekawskich gości ze świata zewnętrznego – dziennikarzy, naukowców i tym podobnych. Bracia i siostry Zaynab mieli przeciętny wzrost i kiedy nadszedł czas, kolejno zakładali własne rodziny. Spośród rodzeństwa tylko ona odziedziczyła chorobę rodziców, małych ludzi. Życie Zaynab zmieniło się w dniu, gdy do ich drzwi zapukał pewien fotograf ze Stambułu i zapytał, czy może zrobić jej zdjęcie. Młody mężczyzna podróżował po całym regionie, uwieczniając na kliszy nieznane życie Bliskiego Wschodu. Desperacko poszukiwał kogoś takiego jak ona. „Nic nie może się równać z karlicami” – powiedział z kokieteryjnym uśmiechem. „Ale arabskie karlice stanowią podwójną zagadkę dla mieszkańców Zachodu. A mnie zależy, żeby zaprezentować tę wystawę w całej Europie”. Zaynab nie spodziewała się, że ojciec na to przystanie, ale on właśnie tak zrobił – pod warunkiem że nazwisko rodziny i jej miejsce zamieszkania nie zostaną nigdzie wspomniane. Dzień po dniu pozowała do zdjęć. Mężczyzna był utalentowanym artystą, choć nie rozumiał ludzkiego serca. Nie dostrzegał rumieńców rozlewających się na policzkach jego modelki za każdym razem, kiedy wchodził do pokoju. Po zrobieniu ponad setki zdjęć pożegnał się usatysfakcjonowany, twierdząc, że twarz Zaynab będzie centralnym punktem jego wystawy.
[...]
Ostatecznie jej ojciec ponownie okazał się tym, który rozumiał ją lepiej od innych. Twoja matka i ja się starzejemy. Zastanawiałem się, co zrobisz, kiedy nas zabraknie. Oczywiście siostry zatroszczą się o ciebie. Ale ja wiem, jaka jesteś dumna. Zawsze chciałem, żebyś wyszła za mąż za kogoś o swoim wzroście, ale do tego nie doszło. Ucałowała jego dłoń. Gdyby tylko mogła mu wyjaśnić, że małżeństwo nie było jej pisane; że niejednej nocy, kiedy przykładała głowę do poduszki, widziała Podróżujące Anioły, Darda’il, a potem nigdy nie miała pewności, czy to był sen czy jawa; że może jej dom nie był tam, gdzie się urodziła, ale tam, gdzie postanowiła umrzeć; że z resztkami zdrowia i latami, które zostały jej do przeżycia na ziemi, pragnęła zrobić coś, czego wcześniej nie zrobił nikt z całej rodziny, i dołączyć do grona podróżników. Jej ojciec głęboko nabrał powietrza, przechylając głowę, jakby wszystko słyszał. Jeśli musisz odejść, powinnaś to zrobić, ya ruhi – powiedział. Znajdź sobie przyjaciół, dobrych przyjaciół. Lojalnych. Nikt prócz Boga Wszechmogącego nie przetrwa w pojedynkę. I pamiętaj, że na pustyni życia głupiec podróżuje samotnie, a mędrzec z karawaną.
[...]
D/Ali. Jego kruczoczarne włosy spływały falami, sięgając kołnierzyka; jego oczy jak mieniący się szmaragd nabierały jaśniejszego odcienia zieleni, kiedy był zamyślony albo zdezorientowany. Syn imigrantów, dziecko wymuszonych przesiedleń i diaspor. Turcja, Niemcy, Austria, znowu Niemcy i ponownie Turcja – ślady jego przeszłości przebijały się to tu, to tam, przywodząc na myśl sweter pozaciągany przez łobuzerskie paznokcie. Zanim się spotkali, Leila nie znała nikogo, kto zakładałby dom w tak wielu miejscach, a nigdzie nie czuł się jak w domu. Jego prawdziwe imię, to z jego niemieckiego paszportu, brzmiało Ali. W szkole rok po roku był celem drwin, a od czasu do czasu także obelg i pięści uczniów o przekonaniach rasistowskich. Pewnego dnia jeden z nich dowiedział się o jego zamiłowaniu do sztuki. W efekcie zyskali kolejny powód do wyszydzania go każdego dnia rano, kiedy wchodził do sali lekcyjnej. „Nadchodzi chłopak imieniem Ali… idiota myśli, że z niego Dali!”. Te niekończące się kpiny i przytyki dotykały go do żywego. Ale pewnego dnia, kiedy nowy nauczyciel poprosił wszystkich uczniów z klasy, żeby się przedstawili, chłopak zerwał się na nogi jako pierwszy i z niewzruszonym, pewnym siebie uśmiechem powiedział: „Dzień dobry, nazywam się Ali, ale wolę, kiedy ludzie zwracają się do mnie: D/Ali”. Odtąd złośliwe komentarze ustały, ale on, uparty i zasadniczy, zaczął użytkować, a nawet polubił to dawniej dokuczliwe przezwisko.
[...]
I za każdym razem Leila wymyślała inną historię, w zależności od tego, co jej zdaniem chcieliby usłyszeć – historię skrojoną na miarę wymogów klienta. Nauczyła się tego od Gorzkiej Mamci. Nie zrobiłaby tego jednak, gdyby to samo pytanie zadał jej D/Ali. Ale jego interesowały inne fragmenty jej życia. Chciał się dowiedzieć, co lubiła jeść na śniadanie, kiedy jako dziecko mieszkała w Van, jakie zapachy zapamiętała najlepiej z dawno minionych zim i z czym skojarzyłaby Stambuł, gdyby każde miasto miała połączyć z zapachem. Jak jej zdaniem smakowałaby wolność, gdyby była rodzajem pożywienia? Albo ojczyzna? D/Ali zdawał się odbierać świat za pośrednictwem smaków i zapachów, nawet takie abstrakcyjne pojęcia jak miłość i szczęście. Z czasem uczynili z tego swoją własną grę, monetę we własnym obiegu; gromadzili wspomnienia i chwile, po czym wymieniali je na zapachy i smaki. Rozkoszując się brzmieniem jego głosu, mogła słuchać go godzinami i nigdy się nie nudziła. Kiedy był obok niej, ogarniała ją lekkość, której dawno nie doświadczyła. Nadzieja, która od pewnego czasu zdawała się znajdować poza jej zasięgiem, zaczęła sączyć się w jej żyły, kropla po kropli, i przyspieszać bicie jej serca. Czuła się tak, jak wtedy, gdy jako dziecko siedziała na dachu swojego domu rodzinnego w Van i podziwiała krajobraz, tak jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Lecz najbardziej w D/Alim zdumiewało Leilę to, że od samego początku traktował ją jak równą sobie, jakby dom publiczny był jeszcze jedną salą wykładową na uniwersytecie, na którym studiował, a ona – zwykłą studentką, na którą nie przestawał wpadać na słabo oświetlonych korytarzach. I właśnie to bardziej niż cokolwiek innego zbijało Leilę z tropu – to nieoczekiwane poczucie równości.
[...]
I nie wiem, kto jest normalny w tym zwichrowanym świecie. Stwierdził, że co do zasady ludzie, którzy nadużywali słowa „naturalny”, nie wiedzieli wiele o metodach działania Matki Natury. Gdyby poinformować ich, że ślimaki, dżdżownice i strzępiele czarne są hermafrodytami, samce koników morskich wydają na świat potomstwo, samce błazenków przeistaczają się w samice na pewnym etapie życia, a samce mątw to transwestyci, byliby zaskoczeni. Każdy, kto poznał tajniki świata przyrody, dobrze by się zastanowił przed wykorzystaniem słowa „naturalny”. Jasne, ale to cię sporo kosztuje. Gorzka Mamcia kasuje cię za każdą godzinę. Istotnie tak robi – przyznał żałośnie D/Ali. Ale wyobraźmy sobie, że jesteśmy parą i ja mogę gdzieś zaprosić ciebie albo ty mnie. Co byśmy wtedy robili? Poszlibyśmy do kina, a potem do eleganckiej restauracji i do sali balowej…
[...]
Następnym razem pojawił się ze sztalugami i drewnianym pudełkiem pełnym pędzli z włosia, farb olejnych, szpachelek, szkicowników i oleju lnianego. Pozowała dla niego, siedząc na łóżku w swojej krótkiej spódniczce z karmazynowej krepy i w dopasowanej do niej górze od bikini obszytej koralikami, z włosami ściągniętymi w luźny kok i z twarzą delikatnie zwróconą w stronę drzwi, jakby chciała, żeby na zawsze pozostały zamknięte. Do czasu kolejnej wizyty trzymał płótna w jej szafie. Kiedy skończył, po około tygodniu, z zaskoczeniem odkryła, że w miejscu, gdzie miała bliznę po poparzeniu kwasem, namalował maleńkiego, białego motyla. Uważaj – ostrzegła Zaynab. To artysta, a artyści są samolubni. Gdy tylko dostanie to, czego chce, zniknie. Ale, ku zaskoczeniu wszystkich, D/Ali ciągle wracał. Dziwki dworowały z niego, twierdząc, że musi mieć problemy z erekcją i pieprzeniem, a kiedy wyczerpały repertuar żartów, zaczęły narzekać na zapach terpentyny. Leila wiedziała, że przemawiała przez nie zazdrość, i nie zwracała na nie uwagi. Ale kiedy dołączyła do nich Gorzka Mamcia, gderając raz za razem, że nie życzy sobie u siebie lewaków, Leila zaczęła się martwić, że to koniec ich spotkań. Podczas jednego z takich dni D/Ali złożył jednak Gorzkiej Mamci niespodziewaną propozycję. Ta martwa natura na ścianie… bez urazy, ale te żonkile i cytryny wyglądają trochę tandetnie. Nie rozważała pani zawieszenia portretu? Właściwie to miałam tutaj portret – odparła Gorzka Mamcia, choć nie przyznała, że malowidło przedstawiało sułtana Abdülaziza. Ale musiałam się go pozbyć.
[...]
Ubranie miało charakter polityczny. Podobnie jak zarost, a zwłaszcza wąsy. Nacjonaliści nosili swoje wywinięte w górę, na kształt półksiężyca. Islamiści strzygli swoje tak, że były nieduże i schludne. Staliniści woleli takie, które upodabniały ich do morsów i wyglądały jak nigdy nietknięte brzytwą. Sam D/Ali zawsze był starannie ogolony. Leila nie wiedziała, czy robił to w ramach manifestacji politycznej, a jeśli tak, to jakiej konkretnie. Przyłapała się na tym, że wpatruje się w jego usta, równe i różowe. Zaniepokoiło ją to, skoro na ogół umyślnie unikała widoku męskich ust. Gonili mnie ile sił w nogach – mówił D/Ali, nieświadomy jej myśli. Uciekałbym szybciej, gdybym tego nie dźwigał. Leila spojrzała na torbę. Co jest w środku? Pokazał jej. Miał tam setki, jeśli nie tysiące ulotek. Wyciągnęła jedną z nich i przyjrzała się. Połowę strony zajmował rysunek. Robotnicy z fabryki, ubrani w niebieskie fartuchy, w snopie światła padającego z sufitu. Mężczyźni i kobiety stojący ramię przy ramieniu. Ich pewne siebie oblicza były nie z tego świata, niemal anielskie.
[...]
Słońce wschodziło nad dachami z czerwonych dachówek i ołowianymi kopułami. Powietrze pachniało świeżością, obietnicą. Mijała uśpione jeszcze budynki mieszkalne. Kilka metrów dalej ujrzała kosz przywiązany do liny zwisającej z okna na wyższym piętrze. W środku znajdowało się coś, co przypominało ziemniaki i cebule. Ktoś musiał zamówić je z pobliskiego warzywniaka i zapomniał wciągnąć kosz na górę. Jakiś dźwięk kazał jej się zatrzymać. Znieruchomiała, nasłuchując. Kilka sekund później dotarł do niej skowyt tak słaby, że początkowo wzięła go za wytwór wyobraźni, dzieło jej niewyspanego mózgu. Potem jednak dostrzegła na chodniku bezkształtną sylwetkę, kupkę skóry i kości. Pokiereszowanego kota. Równocześnie z drugiego końca ulicy zaczął zbliżać się ktoś, kto również zauważył zwierzę. Jakaś kobieta. Z łagodnymi, brązowymi oczami ozdobionymi zmarszczkami w kącikach, ze szpiczastym nosem i ze sporą nadwagą przypominała ptaka – takiego, którego mogło narysować dziecko, napęczniałego i zaokrąglonego.
[...]
Humeyra urodziła się w Mardin, nieopodal monastyru Świętego Gabriela na wapiennym płaskowyżu Mezopotamii. Wśród wijących się ulic i kamiennych domów. Dorastając w zakątku tak starym i znękanym, była otoczona okruchami historii. Ruinami na ruinach. Nowymi grobami w starych grobach. Legendy o heroizmie i baśnie o miłości, których wysłuchiwała w nieskończoność, rozbudziły w niej tęsknotę za miejscem, które od dawna nie istniało. Może to dziwne, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że granica wyznaczająca koniec Turcji oraz początek Syrii nie była niezmienną linią podziału, lecz żywą, oddychającą istotą, nocnym stworzeniem. Zmieniała położenie, kiedy ludzie po obu jej stronach zapadali w sen. Z samego rana wracała do dawnego ułożenia, choć zawsze wygięta odrobinę bardziej w lewo albo w prawo. Przemytnicy kursujący przez granicę tam i z powrotem wstrzymywali oddech za każdym razem, kiedy pokonywali pola minowe. Czasem w ciszy dało się słyszeć wybuch. Mieszkańcy wioski modlili się wtedy o to, aby tym rozerwanym na kawałki stworzeniem był muł, a nie przemytnik na jego grzbiecie. Rozległy krajobraz ciągnął się od podnóża Tur Abdin, góry strażników Boga, aż po równinę, która latem nabierała jasnobeżowego koloru. Z kolei mieszkańcy tego regionu często zachowywali się jak wyspiarze. Różnili się od sąsiadujących z nimi plemion i czuli to w kościach. Przeszłość więziła ich niczym głębokie, mroczne wody, w których pływali, choć nie sami, nigdy sami, ale zawsze w towarzystwie duchów swoich przodków.
[...]
Nastąpiła kłopotliwa chwila, zanim Leila ponownie zabrała głos. Wciąż nie mogę uwierzyć, że Gorzka Mamcia mnie puszcza. Myślę, że to z powodu tego kwasu. Ma wyrzuty sumienia, i dobrze. W końcu wiedziała, że facet ma nierówno pod sufitem, a mimo to przyjęła od niego pieniądze i zaproponowała mu ciebie jak owieczkę do ubicia. Ten potwór mógł cię zabić. Lecz to nie z czystej uprzejmości ani z powodu skrywanego poczucia winy Gorzka Mamcia dała jej swoje błogosławieństwo, którego Leila tak bardzo potrzebowała. D/Ali zapłacił jej pokaźną sumkę – kwotę niespotykaną na ulicy domów publicznych. Później, kiedy Leila naciskała w sprawie pieniędzy, powiedział, że wsparli go towarzysze. W rewolucji, jak twierdził, chodziło głównie o miłość i o kochanków. Widok prostytutki opuszczającej burdel w sukni ślubnej – dość niecodzienny – przyciągnął grupkę gapiów. Gorzka Mamcia uznała, że skoro jedna z jej pracownic zamierza odejść na dobre, trzeba pożegnać ją z pompą. Wynajęła dwóch romskich muzyków, braci, jak sugerował wygląd, z których jeden bił w bęben, podczas gdy drugi grał na klarnecie, wydymając policzki, z oczami roztańczonymi do żywej melodii. Wszyscy wylegli na ulicę, wiwatując, klaszcząc, tupiąc, gwiżdżąc, pohukując, machając chusteczkami, przyglądając się w zachwycie. Nawet funkcjonariusze policji, porzuciwszy swój posterunek przy bramie, przyszli zobaczyć, o co tyle hałasu. Leila wiedziała, że bliscy D/Alego poznali już prawdę, ich zdaniem skandaliczną. Jego ojciec, który przyleciał z Niemiec jednym z pierwszych porannych samolotów, próbował przemówić synowi do rozumu, najpierw za pomocą argumentu siły – groził, że go pobije (na co był jednak zdecydowanie za stary) – potem zapowiadając, że odetnie go od rodzinnej fortuny (nie żeby taka istniała), a ostatecznie strasząc całkowitym zerwaniem kontaktów (co zabolało bardziej niż cokolwiek innego). Ale D/Ali od dziecka miał w zwyczaju hartować się w obliczu agresji, a postawa ojca tylko umocniła jego determinację. Siostry nie przestawały do niego wydzwaniać, informując, że matka ciągle zalewa się łzami i rozpacza, jakby już zmarł i został pochowany. Leila wiedziała, że D/Ali nie informował jej o wszystkim, ponieważ nie chciał jej denerwować, i w skrytości ducha była mu za to wdzięczna.
[...]
Każde z nich miało swoje ulubione miejsce przy tym samym oknie, gdzie wieczorami popijali herbatę i obserwowali rozciągające się przed nimi miasto, kilometr za kilometrem betonu. Patrzyli na Stambuł zaintrygowani, jakby byli całkiem sami na świecie, a wszystkie te samochody i promy, i domy z czerwonej cegły jedynie tworzyły scenografię, szczegóły na obrazie przeznaczonym wyłącznie dla ich oczu. Słyszeli odgłosy szybujących po niebie mew, a od czasu do czasu również przelatującego policyjnego śmigłowca, wezwanego do nagłego wypadku. Nic ich jednak nie dotykało. Nic nie zakłócało ich spokoju. O świcie to z nich, które obudziło się pierwsze, stawiało czajnik na kuchence i szykowało śniadanie. Przypieczony chleb, solone papryki i simit kupiony od ulicznego sprzedawcy, serwowany z kostkami białego sera skropionego oliwą z oliwek i z dwoma gałązkami rozmarynu – po jednej dla niej i dla niego. Po śniadaniu D/Ali niezmiennie brał do ręki książkę, zapalał papierosa i zaczynał czytać na głos. Leila wiedziała, że chciał, aby traktowała komunizm z taką samą pasją jak on. Pragnął, aby zostali członkami jednego klubu, obywatelami jednego narodu, marzycielami śniącymi jeden sen. I to ogromnie ją martwiło. Obawiała się, że tak jak dawniej nie sprostała oczekiwaniom ojca, który próbował przybliżyć jej swojego Boga, tak wkrótce zawiedzie męża i jego rewolucję. Może po prostu brakowało jej wiary.
[...]
Pod wieczór Leila ruszyła w kierunku alei ?stiklal, której unikała, jeśli tylko mogła. W głównym pasażu ze sklepami zawsze panował tłok. Za dużo łokci, za dużo oczu. Balansując na swoich szpilkach, w bluzce z dużym dekoltem i w czerwonej, skórzanej minispódniczce, dołączyła do tłumu przechodniów. Wszyscy oni stawiali drobne, zsynchronizowane kroki, a ich ciała dopasowywały się do siebie. Tłum przesuwał się z jednego końca alei na drugi, sącząc się w noc niczym atrament kapiący z nieszczelnego wiecznego pióra. Kobiety piorunowały ją wzrokiem, mężczyźni się na nią gapili. Tymczasem Leila obserwowała żony paradujące pod ramię ze swoimi mężami, niektóre w roli dowodzących, inne szczęśliwe u boku swych dowódców. Obserwowała matki pchające wózki w drodze do domu po wizytach rodzinnych, młode kobiety ze spuszczonym wzrokiem, niezamężne pary dyskretnie trzymające się za ręce. Ludzie zachowywali się tak, jakby kontrolowali swoje otoczenie, przekonani, że miasto będzie czekało na nich następnego dnia i każdego kolejnego. W pewnej chwili napotkała wzrokiem swoje odbicie, które mignęło w witrynie sklepowej. Sprawiała wrażenie bardziej zmęczonej i nieobecnej, niż jej się wydawało. Weszła do sklepu. Ponieważ już wcześniej robiła tutaj zakupy, została rozpoznana przez ekspedientkę, łagodną kobietę o cichym głosie, w chuście przewiązanej na czubku głowy. Pomogła Leili znaleźć odpowiednią sukienkę. „Och, świetnie pani w niej wygląda. Pięknie podkreśla pani karnację” – powiedziała pogodnie, kiedy Leila wyszła z przymierzalni. Niejedna kobieta musiała słyszeć takie słowa, bez względu na to, co mierzyła. Ale Leila uśmiechnęła się do sprzedawczyni, ponieważ zachowanie kobiety nie zdradzało najmniejszych choćby uprzedzeń. Zapłaciła i została w nowej sukience. Ubrania, w których przyszła, zostawiła w plastikowej reklamówce. Zamierzała odebrać je później.
[...]
Na stole leżała gazeta. Najpierw przeczytała wiadomości, a potem horoskop. „Uważasz się za ofiarę losu, nad którym nie masz kontroli. Dzisiaj możesz to zmienić. Układ planet wprawi cię w niezwykle dobry nastrój. Oczekuj ekscytującego spotkania w najbliższym czasie, ale tylko jeśli wykażesz inicjatywę. Oczyść umysł, przestań dusić w sobie uczucia, pójdź na spacer i chwyć życie za rogi. Poznaj siebie, już czas”. Potrząsając głową, zapaliła papierosa, po czym odłożyła zippo na stół. Jak cudownie brzmiały te słowa: „poznaj siebie”. Starożytnym to motto tak bardzo przypadło do gustu, że ryli je na ścianach swoich świątyń. I choć Leila się z tym zgadzała, uważała sentencję za niekompletną. Powinna bowiem brzmieć tak: „Poznaj siebie i poznaj dupka, jeśli na niego trafisz”. Znajomość siebie i znajomość dupków powinna iść w parze. Mimo to, jeśli pod koniec nocy nie będzie za bardzo zmęczona, wróci do domu, spróbuje oczyścić umysł i chwycić życie za rogi, cokolwiek miało to znaczyć.
[...]
Na sam koniec Leili przypomniał się smak domowej roboty tortu z truskawkami. Kiedy dorastała w Van, żyła w przekonaniu, że świętować można przy dwóch ważnych okazjach: dla uczczenia państwa i religii. Jej rodzice upamiętniali narodziny proroka Mahometa i narodziny Republiki Turcji, ale nie uznawali narodzin żadnej zwykłej istoty ludzkiej za wystarczający powód do corocznych obchodów. Leila nigdy nie pytała ich, dlaczego tak było. Dopiero kiedy uciekła z domu do Stambułu i odkryła, że inni ludzie dostawali ciasto albo prezent w szczególne dla nich dni, zaczęła się nad tym zastanawiać. Od tej pory każdego szóstego lutego, bez względu na okoliczności, starała się, jak mogła, żeby dobrze się bawić. A jeśli natknęła się na kogoś, kto imprezował za ostro, nie osądzała; kto to mógł wiedzieć, czy podobnie jak ona nie rekompensował sobie w ten sposób dzieciństwa bez urodzinowych czapeczek. Każdego roku w dzień jej urodzin przyjaciele wyprawiali dla Leili przyjęcie, z babeczkami, serpentynami i mnóstwem balonów. Cała piątka: Sabotaż Sinan, Nostalgia Nalan, Jameelah, Zaynab i Hollywood Humeyra. Leila uważała, że nie można oczekiwać więcej niż pięciorga przyjaciół. Już jeden był łutem szczęścia. Prawdziwy wybraniec losu miał ich dwóch albo trzech, a człowiek urodzony pod niebem pełnym najjaśniejszych gwiazd – cały kwintet, więcej niż trzeba na całe życie. Nierozsądnie było rozglądać się za kolejnymi, skoro ryzykowało się utratę tych, na których można było już liczyć. Często myślała, że piątka to wyjątkowa cyfra. Tora składała się z pięciu ksiąg. Jezus otrzymał pięć śmiertelnych ran. Islam miał pięć filarów wiary. Król Dawid zabił Goliata pięcioma kamieniami. W buddyzmie istniało pięć dróg, podczas gdy Śiwa ujawniał pięć obliczy, spoglądając w pięciu różnych kierunkach. Chińska filozofia krążyła wokół pięciu żywiołów: wody, ognia, drewna, metalu, ziemi. Istniało pięć powszechnie akceptowanych smaków: słodki, słony, kwaśny, gorzki i umami [często opisywany jako przyjemny, głęboki lub „mięsny” – przyp. aut.]. To, jak ludzie odbierali świat, zależało od pięciu podstawowych zmysłów: słuchu, wzroku, dotyku, zapachu, smaku; nawet jeśli naukowcy twierdzili, że istniało ich więcej, z ich kłopotliwymi nazwami, wszyscy znali te pięć podstawowych.
[...]
Kostnica znajdowała się na tyłach szpitala, w północno-zachodnim narożniku piwnicy. Wiodący do niej korytarz był pomalowany farbą w kolorze jasnej zieleni prozacu. Panowała tam niższa temperatura niż w innych częściach budynku, jakby dniem i nocą szalały tam przeciągi. W środku powietrze przesycała gryząca woń substancji chemicznych. Wszędzie wokół było mało koloru – kredowa biel, stalowa szarość, lodowy błękit i ciemna, rdzawa czerwień zakrzepłej krwi. Wycierając ręce w poły swojego fartucha, patolog – wymizerowany mężczyzna z niewielkim garbem, wysokim, pękatym czołem i oczami czarnymi jak obsydian – spoglądał na ostatniego przybysza. Kolejną ofiarę morderstwa. Niefrasobliwość naznaczyła jego twarz. Przez lata widział ich zbyt wiele – młodych i starych, bogatych i biednych, tych przypadkowo trafionych przez zbłąkaną kulę i tych zastrzelonych z zimną krwią. Każdego dnia przybywało nowych ciał. Dokładnie wiedział, kiedy w ciągu roku liczba ofiar śmiertelnych poszybuje w górę, a kiedy spadnie. Latem było więcej zabójstw niż zimą; od maja do sierpnia w Stambule panował szczyt sezonu na czynną napaść na tle seksualnym i usiłowanie zabójstwa. Wraz z nadejściem października gwałtownie spadały nie tylko temperatury, ale także liczba przestępstw. Patolog miał własną teorię, dlaczego tak się działo. Był przekonany, że winę za taki stan rzeczy ponoszą nawyki żywieniowe. Jesienią ławice tuńczyków ruszały z Morza Czarnego, kierując się na południe aż do Morza Egejskiego. Płynąc blisko powierzchni, sprawiały wrażenie wyczerpanych tą wymuszoną migracją i nieustannym zagrożeniem ze strony traulerów. Można było wręcz odnieść wrażenie, że same proszą się o to, aby je schwytać. W restauracjach, hotelach, stołówkach dla pracowników i domach rósł poziom serotoniny, a poziom stresu spadał, kiedy ludzie zajadali się tymi wybornymi tłustymi rybami. W efekcie rzadziej łamano prawo. Ale cudowne tuńczyki nie mogły zrobić nic więcej, i wkrótce liczba przestępstw znowu rosła. Na ziemi, gdzie sprawiedliwość często przychodziła za późno, jeśli w ogóle, wielu obywateli szukało zemsty na własną rękę, odpłacając za cierpienie jeszcze większym cierpieniem. Dwoje oczu za oko, szczęka za ząb. Nie żeby wszystkie zbrodnie były zaplanowane – w rzeczywistości większość z nich popełniano pod wpływem chwili. Spojrzenie uznane za nieprzyzwoite mogło stanowić przyczynek do zabójstwa. Źle zrozumiane słowo mogło stać się wymówką do rozlewu krwi. Stambuł ułatwiał zabijanie, a jeszcze bardziej – umieranie.
[...]
Od dawna pracował ze zwłokami, woląc ich milczące towarzystwo od niekończącej się paplaniny żywych. Niemniej, im więcej badał ciał, tym bardziej intrygował go proces śmierci. W którym dokładnie momencie istota ludzka zamieniała się w trupa? Jako młody absolwent szkoły medycznej miał na to jasną odpowiedź, ale ostatnio nie był już do niej całkiem przekonany. Od pewnego czasu wydawało mu się, że tak jak kamień wrzucony do stawu tworzył koncentryczne kręgi, tak zakończenie życia powodowało serię zmian, zarówno materialnych, jak i niematerialnych, a śmierć należało ogłaszać dopiero po zajściu ich wszystkich. W czasopismach medycznych, które skrupulatnie czytał, natrafił na przełomowe badanie, które rozbudziło w nim ekscytację. Naukowcy z różnych uznanych na świecie instytucji zaobserwowali ciągłą aktywność mózgu u ludzi, którzy dopiero co zmarli; w niektórych przypadkach trwało to ledwie kilka minut. U innych jednak nawet dziesięć minut i trzydzieści sekund. Co działo się w tym czasie? Czy zmarły wspominał przeszłość, a jeśli tak, to które jej fragmenty i w jakiej kolejności? Jak umysł mógł zmieścić całe życie w czasie wystarczającym do zagotowania wody w czajniku? Kolejne badania dowiodły również, że ponad tysiąc genów nie przestawało funkcjonować u martwych nawet przez kilka dni po stwierdzeniu zgonu. Wszystkie te odkrycia ogromnie go fascynowały. Być może myśli człowieka były w stanie przetrwać dłużej niż jego serce, marzenia dłużej niż trzustka, a życzenia dłużej niż woreczek żółciowy… Jeśli to prawda, to czy istot ludzkich nie powinno traktować się jak na wpół żywych tak długo, jak długo budujące ich wspomnienia tworzą koła rozchodzące się po powierzchni, niezmiennie należąc do tego świata? Nawet jeśli nie znał odpowiedzi, jeszcze nie teraz, doceniał ich poszukiwania. Nigdy nikomu by się do tego nie przyznał, ponieważ nie spotkałby się ze zrozumieniem, ale czerpał ogromną przyjemność z pracy w kostnicy.
[...]
Na dziedzińcu przed budynkiem pięć postaci cisnęło się na drewnianej ławce. Ich cienie, różniące się od siebie kształtem i wielkością, padały na płyty chodnikowe. Odkąd przybyli tutaj tuż po południu, niezależnie od siebie, upłynęło już kilka godzin. Słońce wolno chyliło się ku zachodowi, a światło padało ukośnie przez gałęzie kasztanowców. Co kilka minut jedno z nich wstawało i wlekło się ze znużeniem do budynku, żeby porozmawiać z dyrektorem, lekarzem albo pielęgniarką – z każdym, kogo zdołali zatrzymać. Ale na próżno. Bez względu na to, jak bardzo naciskali, nie otrzymali pozwolenia, żeby zobaczyć ciało przyjaciółki – ani je pochować. Mimo to nie zamierzali odejść. Czekali, a żal rzeźbił ich twarze, zastygłe jak sezonowane drewno. Inni ludzie obecni na dziedzińcu, odwiedzający i personel, posyłali im pytające spojrzenia, szepcząc między sobą. Nastolatka siedząca obok matki śledziła każdy ich ruch z ciekawością, jedynie częściowo pogardliwą. Staruszka z chustą na głowie spiorunowała ich wzrokiem wyrażającym obrzydzenie, które rezerwowała dla wszystkich dziwadeł i odszczepieńców. Przyjaciele Leili nie pasowali do tego miejsca, tak samo jak do żadnego innego. Tuż po tym, jak wieczorne modlitwy poniosły się z pobliskiego meczetu, kobieta z krótką, schludną fryzurą i wyjątkowo równym krokiem energicznie wymaszerowała z budynku, kierując się w ich stronę. Była ubrana w ołówkową spódnicę w kolorze khaki, która sięgała jej za kolana, i w dopasowaną marynarkę w prążki, z dużą broszą w kształcie orchidei. Pełniła funkcję dyrektora działu obsługi klienta. – Nie macie tutaj czego szukać – oznajmiła, nie patrząc nikomu w oczy. Wasza przyjaciółka… lekarz zbadał ciało i sporządził oficjalny raport. Możecie poprosić o kopię, jeśli chcecie. Będzie gotowa za około tydzień. Ale teraz musicie stąd iść… proszę. Wasza obecność krępuje innych.
[...]
Ale Nalan zawsze zakładała, że umrze pierwsza. W każdej grupie dobrych, sprawdzonych przyjaciół była jedna osoba, która instynktownie wyczuwała, że odejdzie przed pozostałymi. I Nalan miała pewność, że właśnie ona będzie tą osobą. Wszystkie te suplementy z estrogenem i kuracje blokujące wydzielanie testosteronu oraz środki przeciwbólowe po operacjach, nie wspominając o długich latach nadużywania nikotyny, niezdrowego jedzenia i alkoholu… To musiała być ona. Nie Leila, tak pełna życia i współczucia. Źródłem nieustającego zdumienia, a także lekkiego rozdrażnienia Nalan było to, że Stambuł nie zahartował Leili i nie wydobył z niej cynizmu i goryczy, tak jak to zrobił z nią.
[...]
„Staruszek miał rację” – pomyślała Nalan. „Leila zasługuje na przyzwoity pochówek”. Rzuciła niedopałek na chodnik i rozgniotła butem żarzący się koniec. Mgła wolno pięła się od portu, przesłaniając kawiarnie, w których paliło się sziszę, i bary na nabrzeżu. Gdzieś w tym wielomilionowym mieście morderca Leili właśnie jadł kolację albo oglądał telewizję, wyzuty z sumienia, ludzki tylko z nazwy. Nalan otarła oczy, choć łzy nie przestawały płynąć. Tusz znaczył linie na jej policzkach. Minęły ją dwie kobiety z wózkami. Posłały jej zaskoczone, litościwe spojrzenia, po czym uciekły od niej wzrokiem. Twarz Nalan ściągnęła się niemal natychmiast. Przywykła do bycia unikaną i pogardzaną, ale nie potrafiła znieść nikogo, kto litował się nad nią albo nad jej przyjaciółmi. Kiedy ruszyła żwawym krokiem, podjęła decyzję. Zamierzała walczyć, tak samo jak zawsze. Zamierzała walczyć przeciwko społecznym konwencjom, osądom, uprzedzeniom… przeciwko cichej nienawiści, która wypełniała życie tych ludzi niczym bezwonny gaz. Nikt nie miał prawa pozbywać się ciała Leili tak, jak gdyby nigdy nic dla nikogo nie znaczyła. Ona, Nostalgia Nalan, zamierzała dopilnować, by jej stara przyjaciółka została potraktowana należycie i z godnością.
[...]
Stambuł był iluzją. Nieudaną sztuczką magika. Stambuł był snem istniejącym wyłącznie w umysłach zjadaczy haszyszu. Właściwie nie było żadnego Stambułu. Istniały za to liczne Stambuły – zmagające się, współzawodniczące, ścierające się ze sobą, świadome, że koniec końców przetrwa tylko jeden. Był na przykład stary Stambuł zaprojektowany tak, żeby można było przemierzyć go na piechotę albo statkiem – miasto wędrujących derwiszów, jasnowidzów, swatek, marynarzy, zgrzeblarzy bawełny, trzepaczy dywanów i tragarzy dźwigających na plecach wiklinowe kosze… Był nowoczesny Stambuł – miejskie skupisko opanowane przez samochody i motocykle śmigające tam i z powrotem oraz ciężarówki wyładowane materiałami budowlanymi do konstruowania kolejnych centrów handlowych, drapaczy chmur, obiektów przemysłowych… Imperialny Stambuł kontra plebejski Stambuł; światowy Stambuł kontra zaściankowy Stambuł; kosmopolityczny Stambuł kontra filistyński Stambuł; heretycki Stambuł kontra bogobojny Stambuł; macho Stambuł kontra kobiecy Stambuł, który uczynił swój symbol i swoją opiekunkę z Afrodyty, bogini nie tylko pożądania, lecz także niezgody… I był Stambuł tych, którzy opuścili go dawno temu i pożeglowali do dalekich portów. Dla nich to miasto na zawsze miało pozostać metropolią zbudowaną ze wspomnień, mitów i mesjańskich tęsknot, na zawsze nieuchwytną jak twarz kochanka zasnuta mgłą.
[...]
Miesiąc później w ultra-nacjonalistycznej gazecie pojawił się artykuł o utajonych obcych wpływach w Stambule. Utrzymywano w nim, że ten jawny hołd dla żydowskiego pisarza był częścią złowieszczego planu wytępienia kultury muzułmańskiej. W obieg puszczono petycję o przywrócenie ulicy jej oryginalnej nazwy, mimo nierozstrzygniętej debaty, jak rzeczywiście ona brzmiała. Między dwoma balkonami rozwieszono banner z hasłem: „Kochaj albo rzuć: Jeden Wielki Naród”. Skąpany w deszczu i wypłowiały od słońca transparent łopotał na stambulskim lodos, południowo-zachodnim wietrze, aż pewnego popołudnia zerwał się z linek i wzbił się w niebo niczym gniewny latawiec. Do tego czasu reakcjoniści zaangażowali się w inne bitwy. O całej kampanii zapomniano równie szybko, jak się zmaterializowała. Z czasem, tak samo jak w każdej innej sytuacji w tym schizofrenicznym mieście, stare połączyło się z nowym, faktyczne z fikcyjnym, realne z surrealistycznym, i ulica zaczęła funkcjonować pod patronatem Włochatego Kafki. Pośrodku niej, wciśnięty między stary hammam a nowy meczet, wznosił się dawniej modernistyczny i majestatyczny budynek, którego obecnie nie dało się tak opisać. Włamywacz amator wybił okno w drzwiach frontowych i przerażony hałasem uciekł, niczego nie ukradłszy. Ponieważ nikt z mieszkańców nie zgodził się pokryć kosztów wstawienia nowej szyby, starą posklejano za pomocą brązowej taśmy, takiej samej, jakiej używały firmy przeprowadzkowe.
[...]
Warzywniak był marnie oświetlonym sklepem z półkami ciągnącymi się od podłogi po sufit, pełnymi produktów w puszkach i opakowaniach. W środku mężczyzna słynący w okolicy jako „szowinistyczny sklepikarz” stał oparty o drewnianą ladę, wypolerowaną przez czas. Gładził długą, kręconą brodę i przeglądał wieczorne wydanie gazety, poruszając ustami w trakcie czytania. Ze zdjęcia patrzyła na niego Tequila Leila. „Czwarte zagadkowe morderstwo w tym miesiącu”, głosił nagłówek. „Stan wyjątkowy dla stambulskich prostytutek”.
Oficjalne śledztwo pozwoliło ustalić, że kobieta wróciła na ulicę po tym, jak co najmniej dekadę temu zrezygnowała z pracy w domu publicznym. Policja sądzi, że podczas napaści została obrabowana, ponieważ nie znaleziono przy niej pieniędzy ani biżuterii. Jej sprawę powiązano ze śmiercią trzech innych prostytutek, które uduszono w ostatnim miesiącu. Ich tragiczne historie rzucają światło na mało znany fakt, że wskaźnik zabójstw pracownic seksualnych w Stambule jest osiemnaście razy wyższy od tego dla reszty kobiet, a większość spraw morderstw prostytutek pozostaje nierozwiązana – częściowo dlatego, że niewiele osób z tej branży dostarcza istotnych informacji. Mimo to organy ścigania badają szereg ważnych tropów. Szef policji powiedział dziennikarzom…
[...]
Humeyra weszła właśnie do sypialni Leili i kierowana ciekawością zaczęła węszyć w pudłach, nucąc to, co pierwsze wpadło jej w ucho. Tradycyjną melodię. Nie wiedziała, dlaczego ją wybrała. Głos miała zmęczony, lecz równy i głęboki. Przez lata śpiewała w podłych nocnych klubach Stambułu i grała w niskobudżetowych tureckich filmach, wliczając w to kilka produkcji dla dorosłych, o których nadal myślała z zażenowaniem. W tamtych czasach mogła pochwalić się świetną figurą i nie miała żylaków. Raz została ranna w ogniu krzyżowym rozpętanym przez dwie rywalizujące ze sobą grupy mafijne, a przy innej okazji obłąkany fan postrzelił ją w kolano. Ale była już za stara na takie życie. Jako bierna palaczka, wdychająca dym nikotynowy noc po nocy, nabawiła się poważnej astmy i musiała nosić przy sobie inhalator, którego ostatnio często używała. Z kolei dodatkowe kilogramy, które pojawiły się z biegiem lat, były jednym ze skutków ubocznych faszerowania się całym kalejdoskopem pigułek. Tabletek nasennych, antydepresantów, leków przeciw-psychotycznych i wielu innych. Humeyra uważała, że istniało wyraźne podobieństwo między nadwagą i skłonnością do melancholii. W obu przypadkach społeczeństwo obarczało winą tego, kogo dotykało nieszczęście. Żadna inna choroba nie była postrzegana w podobny sposób. Ludzie z innymi schorzeniami otrzymywali przynajmniej jakąś dozę współczucia i wsparcia moralnego. Tylko nie otyli i ci z depresją. „Trzeba było kontrolować apetyt… Trzeba było kontrolować swoje myśli… ” Ale Humeyra wiedziała, że ani waga, ani notoryczne przygnębienie nie były jej wyborem. Leila to rozumiała.
[...]
Ponadto Leila kupowała jej książki o sufizmie, filozofii indyjskiej i jodze, którymi sama zainteresowała się po śmierci D/Alego. Lecz choć Humeyra kartkowała je wielokrotnie, nie poczyniła większego postępu na tym polu. Odnosiła wrażenie, że wszystkie te rzekomo łatwe i praktyczne wskazówki opracowano z myślą o ludziach znacznie zdrowszych, pogodniejszych albo zwyczajnie mających w życiu więcej szczęścia niż ona. Jak miałaby medytować, żeby wyciszyć umysł, skoro najpierw musiałaby wyciszyć umysł, żeby medytować? Żyła więc w stałym wewnętrznym poruszeniu. Teraz, gdy Leila odeszła, czarny jak smoła strach miotał się w głowie Humeyry niczym uwięziona mucha. Zaraz po wyjściu ze szpitala łyknęła xanax, który jednak w niczym jej nie pomógł. Wyobraźnia bombardowała ją brutalnymi wizjami przemocy. Okrucieństwa. Rzezi. Bezrozumnego, bezsensownego, bezpodstawnego zła. Srebrne wozy błyskały jej przed oczami niczym noże w mroku nocy. Humeyra zadrżała, wygięła zmęczone palce tak, że strzeliły jej kłykcie, po czym zmusiła się do dalszej pracy, nie bacząc na fakt, że jej imponujący kok zaczął się rozpadać, a luźne kosmyki spływały po karku. Znalazła plik starych zdjęć pod łóżkiem, ale przejrzenie ich okazało się zbyt bolesne. Właśnie o tym myślała, kiedy zauważyła szyfonową sukienkę w kolorze fuksji przerzuconą przez oparcie krzesła. Kiedy ją podniosła, wykrzywiła twarz w grymasie. To była ulubiona sukienka Leili.
[...]
Chudszy z nich od zawsze żył w celibacie. Często rozprawiał o niekonsekwencji ciała. Był człowiekiem idei, uniwersalnych teorii. Kiedy wielki szef poprosił o zorganizowanie prostytutek dla jego syna, czuł się zaszczycony, że powierzono mu zadanie tak poufne i delikatne. Kiedy za pierwszym razem czekał przed hotelem, chciał tylko sprawdzić, czy kobieta dotarła na miejsce, zachowała się, jak należy, i wszystko przebiegło bez zakłóceń. Jeszcze tej samej nocy, kiedy siedział w swoim wozie, paląc papierosa, wpadł na pomysł. Może oczekiwano od niego czegoś jeszcze. Może powierzono mu misję. Ta myśl podziałała na niego uskrzydlająco, ożywczo. Poczuł się ważny. Omówił tę koncepcję ze swoim kuzynem – z nieokrzesanym, prostolinijnym człowiekiem o wybuchowym charakterze i jeszcze bardziej wybuchowym lewym sierpowym. Nie był myślicielem jak on, ale nie brakowało mu lojalności, praktyczności i umiejętności do realizacji trudnych zadań. Partner idealny. Aby upewnić się, że namierzą właściwą kobietę, opracowali pewien plan. Za każdym razem prosili pośrednika o przekazanie prostytutce, w co dokładnie ma się ubrać. Dzięki temu bez trudu mogli rozpoznać kobietę, gdy ta wyszła z hotelu. Ostatnim razem była to obcisła sukienka mini ze złotymi cekinami. Po każdym morderstwie dodawali kolejnego aniołka do swojej porcelanowej kolekcji. Tym właśnie się zajmowali, jak sądził. Zamieniali dziwki w anioły. Ani razu nie dotknął żadnej kobiety. Czerpał z tego dumę – wzniósł się ponad pragnienia ciała. Zimny jak stal, za każdym razem obserwował wszystko z boku, aż do samego końca. Czwarta prostytutka, całkiem niespodziewanie, walczyła tak zaciekle, stawiając opór ze wszystkich sił, że przez kilka minut obawiał się, iż będzie musiał włączyć się do akcji. Ale jego kuzyn był silny, dobrze zbudowany i trzymał na podłodze ukryty łom.
[...]
W wieku nieco ponad czterdziestu lat Sabotaż był średniego wzrostu i krępej budowy ciała. Jego jabłko Adama wystawało wyraźnie, a szare oczy stawały się ledwo widoczne, kiedy się uśmiechał. Wąsy, które niedawno zapuścił, nie pasowały do okrągłej twarzy. Łysiał od lat – zdecydowanie przedwcześnie, zwłaszcza w świetle jego głębokiej wiary w to, że jego życie, to prawdziwe życie, tak naprawdę jeszcze się nie zaczęło. Mężczyzna pełen tajemnic. Właśnie nim się stał, kiedy podążył za Leilą do Stambułu rok po jej ucieczce. Rozstanie z Van i z matką nie przyszło mu łatwo, ale zrobił to z dwóch powodów, z których jeden był oczywisty, a drugi utajony. Zamierzał kontynuować naukę (zdobył miejsce na najlepszym uniwersytecie) i odnaleźć swoją przyjaciółkę z dzieciństwa. Jedyne, co mu po niej zostało, to plik pocztówek i nieaktualny już adres. Napisała do niego kilka razy, nie ujawniając wiele ze swojego życia, a potem nagle kartki przestały przychodzić. Sabotaż przeczuwał, że coś jej się stało, coś, o czym nie chciała opowiadać, i wiedział, że musi ją znaleźć bez względu na wszystko. Szukał jej wszędzie: w kinach, restauracjach, teatrach, hotelach, kawiarniach, a potem, kiedy tam niczego nie znalazł, w dyskotekach, barach, salonach gier hazardowych i na końcu w nocnych klubach oraz domach o złej reputacji. Dopiero po długich, wytrwałych poszukiwaniach zdołał ją namierzyć dzięki zwykłemu zbiegowi okoliczności. Chłopak, z którym dzielił pokój, regularnie gościł bowiem na ulicy domów publicznych, a Sabotaż podsłuchał, jak opowiadał innemu studentowi o kobiecie z różą wytatuowaną na kostce.
[...]
Stanęła przy oknie i wyjrzała na zewnątrz, a jej twarz odbiła się w szybie. W oddali niebo zwiastowało burzę. Deszczowe chmury sunęły na północny wschód, dokładnie nad obszar wokół Kilyos [miejsce na północ od Stambułu – przyp. aut.]. Oczy Nalan, które przez cały wieczór były pełne żałości i zadumy, teraz nabrały intensywnego blasku. Nawet jeśli do dzisiejszego popołudnia żadne z jej przyjaciół nie słyszało o Cmentarzu Samotnych, ona wiedziała o tym miejscu wystarczająco dużo. W przeszłości poznała kilka osób, którym los wyznaczył miejsce wiecznego spoczynku właśnie tam. Bez trudu potrafiła sobie wyobrazić, co ostatecznie stało się z ich mogiłami. Nędza, będąca symbolem tej nekropolii, otworzyła swoje wygłodniałe usta i połknęła je jednym haustem. Nostalgia Nalan zamierzała zdradzić przyjaciołom swój plan, kiedy już wszyscy zasiądą do stołu i choć trochę napełnią żołądki. Musiała jednak obchodzić się ze słowami tak ostrożnie i łagodnie, jak to tylko możliwe. Wiedziała bowiem, że w pierwszym odruchu wszystkich ogarnie strach.
[...]
Tylko wszystkich drażnisz. Mówię prawdę – sprostowała Nalan. Wszyscy mamy, nazwijmy to, bagaż doświadczeń. A mój jest najcięższy. Dobija mnie ta hipokryzja. Wszyscy uwielbiają oglądać w telewizji śpiewających gejów. Ale ci sami ludzie nie posiadaliby się z wściekłości, gdyby w tej samej roli ujrzeli swoich synów albo córki. Na własne oczy widziałam pewną kobietę, tuż przed Hagią Sophią, z transparentem głoszącym: KONIEC JEST BLISKI, SPADNĄ NA NAS TRZĘSIENIA ZIEMI. MIASTO PEŁNE DZIWEK I TRANSÓW ZASŁUGUJE NA GNIEW ALLACHA! Spójrzmy prawdzie w oczy, jestem magnesem na nienawiść. Kiedy umrę, zostanę porzucona na Cmentarzu Samotnych. Nie mów tak – poprosiła Jameelah błagalnym tonem. Może nie zdajecie sobie sprawy, że to nie jest zwyczajny cmentarz. To… to najprawdziwsza nędza.
[...]
Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale się zgadzam – powiedziała Nalan. Karma, Budda, joga… cokolwiek nas nakręca. Chodzi o to, że Leila uratowała mi życie. Nigdy nie zapomnę tamtej nocy. Byłyśmy tylko my dwie. Tamci gnoje wyrośli jak spod ziemi i zaczęli zadawać ciosy. Dranie dźgnęli mnie w żebra. Krew była wszędzie. Mówię wam, że krwawiłam jak zarzynana owieczka. Myślałam, że umrę, nie żartuję. Wtedy znalazła się przy mnie super-dziewczyna, kuzynka Clarka Kenta. Pamiętacie? Chwyciła mnie za ręce i pociągnęła w górę. Właśnie wtedy otworzyłam oczy. To nie była żadna super-dziewczyna, ale Leila. Mogła uciec. Ale została… dla mnie. Wyciągnęła nas stamtąd. Nadal nie wiem, jak to zrobiła. Zabrała mnie do lekarza. Właściwie to do konowała, ale dobre i to. Pozszywał mnie. Mam dług wobec Leili. Nalan nabrała powietrza i wypuściła je wolno. Nikogo nie chcę zmuszać. Jeśli nie chcecie jechać, rozumiem, naprawdę. Jeśli będę musiała, zrobię to sama.
[...]
Nie obchodzi mnie, kim jest pana wuj. Przepisy to przepisy. Nawet dziecko wie, że to nieprawda. Przepisy bywają przepisami. Ale w zależności od sytuacji potrafią zamienić się w puste słowa, absurdalne zdania albo żarty bez puenty. Przepisy są sitami o dziurach tak dużych, że mogły przepuścić najróżniejsze rzeczy; kawałkami długo żutej gumy, której nie dało się wypluć, mimo że dawno straciła smak; wszystkim, tylko nie przepisami, zarówno w tym kraju, jak i na całym Bliskim Wschodzie. Wuj kierowcy – minister z pierwszej ligi – dopilnował, aby policjanta przeniesiono do małej miejscowości w pobliżu wschodniej granicy, gdzie nie było samochodów w zasięgu wielu kilometrów.
[...]
Mniej więcej godzinę jazdy od centrum Stambułu, na brzegu Morza Czarnego, leżała stara grecka wioska rybacka o nazwie Kilyos, słynąca z plaż z drobnym piaskiem, małych hoteli, ostrych klifów i średniowiecznej fortecy, której ani razu w historii nie udało się powstrzymać najeźdźców. Przez stulecia wielu przychodziło i odchodziło, zostawiając swoje pieśni, modlitwy i przekleństwa. Rezydowali tu: Bizantyńczycy, krzyżowcy, Genueńczycy, korsarze, Osmanowie, Kozacy dońscy, a przez krótki okres także Rosjanie. Dziś nie pamiętała o tym ani jedna dusza. Piasek, od którego greckiej nazwy – kilia – powstała nazwa miejscowości, wszystko przysypywał i zacierał, zastępując szczątki przeszłości gładką niepamięcią. Aktualnie cały pas wybrzeża cieszył się popularnością wśród wypoczywających turystów, ekspatów i tubylców. Było to miejsce pełne kontrastów: plaż prywatnych i publicznych; kobiet w bikini i kobiet w hidżabach; rodzin urządzających pikniki na kocach i śmigających obok nich rowerzystów; rzędów drogich willi sąsiadujących z tanim budownictwem; gęsto zadrzewionych pasów dębów, sosen i brzóz oraz betonowych parkingów. W Kilyos morze bywało silnie wzburzone. Co roku prądy odpływowe i wysokie fale topiły ludzi, których ciała wyciągała później z wody straż graniczna w gumowych pontonach. Nie dało się stwierdzić, czy topielcy padli ofiarą bezmyślnej pewności siebie, kiedy wypłynęli poza boje, czy zostali wciągnięci przez prąd głębinowy, który utulił ich do snu jak słodka kołysanka. Z brzegu urlopowicze obserwowali rozwój każdego tragicznego wypadku. Osłaniając oczy przed słońcem, wpatrując się w swoje lornetki, spoglądali w tym samym kierunku, jakby rzucono na nich zaklęcie.
[...]
Drzwi kierowcy otworzyły się z piskiem i na zewnątrz wyskoczyła Nostalgia Nalan. Jej włosy płonęły w świetle księżyca, tworząc ognistą aureolę. Zrobiła kilka kroków ze wzrokiem utkwionym w rozciągającym się przed nią cmentarzu. Dokładnie oceniła sytuację. Z zardzewiałą żelazną bramą, rzędami zniszczonych grobów, drewnianymi deskami pełniącymi funkcję oznaczeń, zniszczonym ogrodzeniem niezapewniającym ani centymetra ochrony przed łobuzami i sękatymi cyprysami, całe to miejsce wyglądało upiornie i niezachęcająco. Dokładnie tak, jak zakładała. Nabierając pełne płuca powietrza, zerknęła przez ramię i oznajmiła: Jesteśmy na miejscu! Dopiero wtedy cztery cienie, ściśnięte razem na pace furgonetki, odważyły się ruszyć. Kolejno uniosły głowy i zaczęły węszyć, niczym jeleń wietrzący, czy w pobliżu nie ma myśliwych. Jako pierwsza wstała Hollywood Humeyra. Gdy tylko wygramoliła się z wozu, z plecakiem na plecach, poklepała się po głowie i sprawdziła swój kok, który przekrzywił się pod cudacznym kątem.
[...]
„Nawet gdyby wszystkie te bzdury były prawdą, po co pompować w ludzi informacje, które do niczego im się nie przydadzą?” – chciała zapytać Nalan, ale się powstrzymała. Jej zdaniem istoty ludzkie przypominały sokoły wędrowne: miały moc i warunki do tego, aby szybować po niebie, wolne, lekkie i nieograniczone, ale czasami, czy to pod przymusem, czy z własnej woli, godziły się na niewolę. Jeszcze w Anatolii widziała z bliska, jak sokoły przysiadały na ramionach swoich ciemięzców i posłusznie czekały na kolejny smakowity kąsek albo rozkaz. Gwizd sokolnika był wezwaniem do zerwania z wolnością. Zwróciła również uwagę na to, jak zakładano kapturki na głowy tych szlachetnych drapieżników, aby zyskać pewność, że nie spanikują. Widzieć to wiedzieć, a wiedza była przerażająca. Każdy sokolnik wiedział, że im mniej widział ptak, tym był spokojniejszy. Ale pod tym kapturkiem, gdzie nie istniały kierunki, a niebo i ziemia zlewały się w pasie czarnego lnu, sokół, choć uspokojony, nie czuł się pewnie. Obawiał się ciosu, który mógł paść w dowolnym momencie. I teraz, wiele lat później, Nalan zdawało się, że religia, władza, pieniądze, ideologia i polityka działały dokładnie tak samo jak ten kapturek. Wszystkie przesądy, przepowiednie i przekonania oślepiały bowiem istoty ludzkie, przejmowały nad nimi kontrolę, jednocześnie osłabiając ich poczucie własnej wartości do tego stopnia, że zaczynały bać się absolutnie wszystkiego.
[...]
Twoja nalewka – powiedziała Humeyra, podchodząc do niej. Co to za trucizna? Och, czyżbyś spróbowała? To coś wyjątkowego. Nazywają to Spirytus Lukullus. Polska wódka albo ukraińska, rosyjska… albo słowacka. My kłócimy się o to, kto wynalazł baklawę: Turcy, Libańczycy, Syryjczycy czy Grecy… a Słowianie toczą swoje bitwy o wódkę. Więc to jest wódka? – zapytała Humeyra z niedowierzaniem. Nalan się rozpromieniła. No pewnie! Ale żadna inna nie może się z nią równać. Dziewięćdziesiąt siedem procent alkoholu. Funkcjonalna, praktyczna. Dentyści podają ją pacjentom przed wyrwaniem zęba. Lekarze używają jej podczas operacji. Robią z niej nawet perfumy. Ale w Polsce piją ją na pogrzebach, wznosząc toasty za zmarłych. Uznałam, że się nada.
[...]
Czy tutaj zakopano Lejlunię? – zapytała szeptem Humeyra. Nalan stała w cichym uniesieniu. Tak. Zabierajmy się do kopania. Nie tak szybko. Zaynab uniosła rękę. Najpierw musimy się pomodlić. Nie można ekshumować ciała bez stosownego rytuału. Niech ci będzie – odparła Nalan. Tylko pospiesz się, proszę. Goni nas czas. Zaynab wyciągnęła ze swojej torby słoik i rozsypała wokół grobu przygotowaną wcześniej mieszankę: z soli kamiennej, wody różanej, pasty z sandałowca, kardamonu i kamfory. Z zamkniętymi oczami i dłońmi zwróconymi w górę wyrecytowała surę al-Fatiha. Dołączyła do niej Humeyra. Sabotaż, któremu kręciło się w głowie, musiał usiąść, zanim zdołał odprawić swoje modły. Jameelah przeżegnała się trzy razy, po cichu poruszając ustami. Cisza, która zapadła, była przesycona smutkiem.
[...]
Sabotaż stał nad grobem, przyglądając się Nalan z ciekawością zabarwioną podziwem. Praca fizyczna nigdy nie była jego domeną; w domu zawsze, gdy trzeba było naprawić kran albo zmontować półkę, prosił o pomoc sąsiada. Wszyscy w rodzinie uważali go za człowieka pochłoniętego nudnymi tematami, takimi jak liczby i zwroty podatków, podczas gdy Sabotaż wolał myśleć o sobie jak o właścicielu kreatywnego umysłu. Jak o wzgardzonym artyście. Albo jak o niedocenionym naukowcu. Jak o zmarnowanym talencie. Nigdy nie przyznał się Leili, jak bardzo zazdrościł D/Alemu. Co jeszcze przed nią zataił? Miał w głowie gonitwę myśli, a każda z nich przypominała oddzielny i różny od innych element układanki, którą była jego długa znajomość z Leilą, obrazu pełnego trwałych rys i brakujących puzzli. Napędzana wódką krew krążyła mu w żyłach z ogromną prędkością, powodując dudnienie w uszach. Miał ochotę zasłonić je rękami, żeby zablokować ten dźwięk. Powstrzymał się jednak. Kiedy to wrażenie nie mijało, odrzucił głowę w tył w nadziei, że znajdzie pocieszenie w niebie. Wysoko w górze dostrzegł coś niezwykle dziwnego; szeroko rozdziawił usta. Z powierzchni księżyca spoglądała na niego czyjaś twarz. Była zdumiewająco znajoma. Zmrużył oczy tak, że ledwo było widać w wąskich szparkach. To była jego własna twarz! Ktoś narysował go na księżycu! Oszołomiony Sabotaż wydał stłumiony okrzyk niedowierzania, głośny i dychawiczny, niczym samowar syczący tuż przed zagotowaniem się wody. Ściągnął wargi i przygryzł wewnętrzną stronę ust, próbując nad sobą zapanować, ale na próżno.
[...]
Nigdy wcześniej nie widziałam nieboszczyka – odparła Jameelah, której głos wiązł w gardle. – Poza moją matką. Była chrześcijanką, ale po ślubie przeszła na islam… chociaż… doszło do scysji w związku z jej pogrzebem. Ojciec chciał muzułmańskiego pochówku, a ciotka chrześcijańskiego. Strasznie się pokłócili. Zrobiło się nieprzyjemnie. Zaynab skinęła głową, czując ciężar okrywającego ją płaszczu smutku. Religia zawsze była dla niej źródłem nadziei, wigoru i miłości – windą, która wydobyła ją z kazamat mroku w stronę duchowego światła. Bolało ją, że ta sama winda mogła równie łatwo zabrać innych w dół. Nauki, które rozgrzewały jej serce i przybliżały ją do całej ludzkości, bez względu na wyznanie, kolor skóry czy narodowość, można było interpretować w taki sposób, że dzieliły, dezorientowały i skłócały istoty ludzkie, rozsiewając ziarna wrogości i rozlewu krwi. Gdyby pewnego dnia została wezwana przez Boga i zyskała szansę zasiąść przy jego boku, chętnie zadałaby mu tylko jedno proste pytanie: „Dlaczego pozwalasz, aby twoje słowa były powszechnie źle rozumiane, o mój wspaniały, litościwy Boże?”. Wolno jej wzrok powędrował w dół. To, co ujrzała, wyrwało ją z zamyślenia.
[...]
To zdarzyło się długo po śmierci D/Alego. Gdy była jego żoną, Leili nawet przez myśl nie przeszło, że kiedyś będzie musiała wrócić na ulicę. Ta część jej życia dobiegła końca. Tak właśnie powtarzała wszystkim dookoła, ale głównie sobie. Jakby przeszłość była pierścionkiem, który można zdjąć, gdy tylko człowieka najdzie na to ochota. Niemniej wtedy wszystko wydawało się możliwe. Miłość tańczyła szybkie tango z młodością. Leila była szczęśliwa; miała wszystko, czego potrzebowała. Potem jednak zabrakło D/Alego; odszedł tak niespodziewanie, jak pojawił się w jej życiu. Zostawił Leilę z dziurą w sercu, która nigdy się nie zasklepiła, i z nawarstwiającymi się długami. Okazało się, że D/Ali pożyczał pieniądze, które płacił Gorzkiej Mamci, i to nie od swoich towarzyszy, jak dawniej twierdził, ale od lichwiarzy. Nalan przypomniała sobie pewien wieczór w restauracji w Asmalimescit, gdzie często jadali kolację we troje. Faszerowane liście winogron i smażone małże (D/Ali zamawiał je dla wszystkich, choć głównie dla Leili), pistacjowa baklawa i pigwy z gęstą śmietaną (Leila zamawiała je dla wszystkich, choć głównie dla D/Alego), butelka rakii (Nalan zamawiała ją dla wszystkich, choć głównie dla siebie). D/Ali zakończył ten wieczór rozkosznie wstawiony, co rzadko się zdarzało, gdyż odznaczał się czymś, co lubił nazywać dyscypliną rewolucjonisty. Jak dotąd Nalan nie poznała żadnego z jego towarzyszy.
[...]
D/Ali powiedział, że w większych europejskich miastach miejsca ostatniego spoczynku były starannie wyznaczane i troskliwie pielęgnowane, a przy tym tak zielone, że mogły uchodzić za ogrody królewskie. Inaczej niż w Stambule, gdzie cmentarze były nieuporządkowane w równym stopniu jak życie doczesne. I nie chodziło wyłącznie o schludność. Na jakimś etapie historii Europejczycy wpadli na genialny pomysł, aby wysyłać swoich zmarłych na obrzeża obszarów zurbanizowanych. Nie tyle działali w myśl zasady „co z oczu, to z serca”, co z założeniem, że „co z oczu, to z życia miasta”. Budowanie cmentarzy za murami miejskimi pozwalało separować duchy od żywych istot. Dokonywano tego szybko i skutecznie, jak przy oddzielaniu żółtek od białek. Nowa aranżacja okazała się ogromnie korzystna. Kiedy wreszcie oszczędzono im widoku nagrobków, tych upiornych odniesień do kruchości życia i surowości Boga, Europejczycy zdopingowali się do działania. Wypchnąwszy śmierć ze swojej codziennej rutyny, mogli skoncentrować się na innych rzeczach: na komponowaniu arii, na wynalezieniu gilotyny i lokomotywy parowej, na skolonizowaniu reszty świata i rozparcelowaniu Bliskiego Wschodu… Można było robić to wszystko, i wiele więcej, gdy umysłu nie dręczyła myśl o marności ludzkiej egzystencji. Jak to wygląda w Stambule? – dociekała Leila. Pochłaniając ostatni kęs baklawy, D/Ali odparł: Tutaj jest inaczej. To miasto należy do nieboszczyków. Nie do nas. W Stambule to żywi mieli status tymczasowych rezydentów, nieproszonych gości, którzy wpadli z krótką wizytą, i wszyscy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Białe nagrobki witały obywateli na każdym kroku, rozsypane w pobliżu autostrad, centrów handlowych, parkingów albo boisk do gry w piłkę nożną, niczym perły, które zerwały się ze sznura. D/Ali utrzymywał, że miliony stambułczyków wykorzystywały ledwie ułamek swojego potencjału właśnie z powodu irytującej bliskości mogił. Człowiek tracił apetyt na innowacyjność, kiedy nieustannie przypominano mu, że za rogiem czai się ponury żniwiarz ze swoją kosą połyskującą czerwienią w promieniach zachodzącego słońca. W efekcie projekty renowacji spełzały na niczym, infrastruktura zawodziła, a pamięć zbiorowa była równie nietrwała jak bibuła. Po co przejmować się projektowaniem przyszłości albo wspominaniem przeszłości w świecie, w którym wszyscy zmierzają na stację końcową? Demokracja, prawa człowieka, wolność słowa – jaki to wszystko miało sens w obliczu nieuchronnej śmierci? To, jak organizowano przestrzeń dla zmarłych i jak o nich dbano, podsumował D/Ali, stanowiło najbardziej uderzającą różnicę między cywilizacjami.
[...]
Sabotaż Sinan żałował w życiu naprawdę wielu rzeczy, ale niczego tak bardzo jak tego, że nigdy nie powiedział Leili, że odkąd byli dziećmi w Van, codziennie rano chodzili razem do szkoły, kiedy dopiero jaśniało niebo nad ich głowami, szukali swojego towarzystwa na przerwach, puszczali kaczki na ogromnym jeziorze latem, ściskali kubki z gorącym salepem zimą, siedząc obok siebie na murze otaczającym ogród i oglądając zdjęcia amerykańskich artystów, że od tamtych dawno utraconych dni darzył ją miłością.
[...]
Co konkretnie masz na myśli? Prosiła, żeby ją skremować?! – wydarł się Sabotaż. O Boże, nic podobnego. Zaynab poprawiła okulary na nosie. Marzyła o morzu. Powiedziała, że podobno w dniu jej narodzin ktoś z domowników uwolnił rybkę, którą wcześniej trzymano w szklanej kuli. Najwyraźniej ta koncepcja ogromnie przypadła jej do gustu. Stwierdziła, że po śmierci odnajdzie tamtą rybkę, chociaż nie potrafiła pływać. Sugerujesz, że Leila chciała zostać wrzucona do morza? – zapytała Humeyra. No cóż, nie jestem pewna, czy chodziło jej konkretnie o wrzucenie do morza, i nie zapisała tego w testamencie ani nic podobnego, ale tak, powiedziała, że woli znaleźć się pod wodą niż pod ziemią. Nalan skrzywiła się z niezadowolenia, nie odrywając wzroku od drogi. Dlaczego nie wspomniałaś o tym wcześniej? A niby po co? To była jedna z tych rozmów, których nie traktuje się poważnie. Poza tym, to grzech. Nalan spojrzała na Zaynab. Więc dlaczego teraz o tym wspominasz? Bo nagle to nabrało sensu – przyznała Zaynab. Rozumiem, że jej decyzje nie pozostają w zgodzie z moimi, ale je szanuję.
[...]
Na zewnątrz na horyzoncie pas nieba nabrał barwy luminescencyjnego fioletu wnętrza muszli ostrygi, delikatnego i opalizującego. Rozległą przestrzeń morza znaczyły statki i kutry rybackie przypominające kropki. Miasto wyglądało jedwabiście i miękko, jakby nie miało kantów. Kiedy zbliżali się do azjatyckiego brzegu, na widoku pojawiły się luksusowe rezydencje, za nimi masywne wille klasy średniej, a jeszcze dalej na wzgórzach kolejne rzędy rozklekotanych ruder. Rozproszone między budynkami widniały cmentarze i sanktuaria świętych, z wyblakłymi, starymi kamieniami przypominającymi białe żagle, jakby gotowe odpłynąć w każdej chwili. Kątem oka Nalan zerknęła na Humeyrę, po czym zapaliła papierosa, czując mniejsze wyrzuty sumienia niż zazwyczaj, jakby astma nie stanowiła problemu dla osób pogrążonych we śnie. Próbowała wypuszczać dym przez otwarte okno, ale wiatr zawiewał go z powrotem do środku. Już miała wyrzucić papierosa, kiedy Sabotaż pisnął ze swojego kąta: Zaczekaj. Daj mi się najpierw zaciągnąć. Palił w milczeniu, pogrążony w myślach. Zastanawiał się, co robiły teraz jego dzieci. Serce pękało mu na myśl, że nigdy nie będzie im dane poznać Leili. Zawsze zakładał, że pewnego dnia umówią się wszyscy razem na miłe śniadanie albo lunch, i że dzieci od razu zapałają do niej wielkim uczuciem, tak jak dawniej on. Ale na to było za późno. Wydawało mu się, że w jego życiu było za późno na wszystko. Musiał przestać się ukrywać, udawać, dzielić swoje życie na przegródki i znaleźć sposób, aby połączyć w całość swoje liczne światy. Powinien przedstawić swoich przyjaciół rodzinie i rodzinę swoim przyjaciołom, a jeśli jego rodzina nie zaakceptuje jego przyjaciół, powinien zrobić, co w jego mocy, aby pomóc im się zrozumieć. Gdyby tylko to nie było takie trudne.
[...]
Nalan uklękła, gotowa delikatnie ułożyć zwłoki na chodniku, ale znieruchomiała, gdy zrozumiała, że Sabotaż nie zamierzał wykonać rozkazu. Zerknęła na niego oszołomiona. Sabotaż stał nieruchomo, jakby nie usłyszał ani jednego słowa stróżów prawa. Kiedy przymknął oczy, wszystkie kolory zniknęły z nieba, z morza i z całego miasta, i przez moment wszystko było czarno-białe tak jak w ulubionych filmach Leili, poza jednym wirującym hula-hoop, kreślącym koła wyrazistym, asertywnym pomarańczem, niezwykle pełnym życia. Tak bardzo żałował, że nie potrafił cofnąć czasu. Tak bardzo żałował, że zamiast dać Leili pieniądze na autobus, który ją od niego zabrał, nie poprosił jej, żeby została w Van i za niego wyszła. Dlaczego był takim tchórzem? I dlaczego cena za niewymówienie właściwych słów we właściwym momencie była tak wysoka? Z niespodziewaną mocą Sabotaż rzucił się do przodu i cisnął ciało za balustradę. Poczuł na twarzy bryzę przesiąkniętą solą. Smakowała jak jego łzy. Stój!!! W powietrzu rozeszły się dźwięki. Pokrzykującej mewy. Naciskanego spustu. Kuli trafiającej Sabotaża w ramię. Ból był porażający, ale dziwnie znośny. Przed oczami stanęło mu niebo. Nieskończone, nieugięte, wyrozumiałe. W furgonetce krzyknęła Jameelah. Leila opadała w próżnię. Pokonała ponad sześćdziesiąt metrów w dół, w linii prostej, z dużą prędkością. W dole błękitne, jasne morze lśniło niczym basen olimpijski. W locie kilka luźnych końców materiału wysunęło się z jej całunu i powiewało wokół niej niczym gołębie, które jej matka hodowała na dachu. Ale te były wolne. Nie ograniczały ich żadne klatki. Znalazła się w wodzie.
[...]
Leila przyjrzała się panoramie, wszechświatowi w technikolorze. Z każdej strony w wodzie rozchodził się inny krąg światła, a wszystkie one zdawały się przenikać. Widziała rdzewiejące szkielety zatopionych łodzi pasażerskich. Widziała zaginione skarby, statki inspekcyjne, cesarskie działa, porzucone auta, wiekowe wraki, konkubiny, które wyrzucono w workach przez pałacowe okna, a potem ciśnięto w błękitną toń, ich klejnoty splątane z wodorostami, ich oczy wciąż szukające sensu w świecie, który zgotował im tak okrutny los. Znalazła poetów, pisarzy i buntowników z czasów Imperium Osmańskiego i Cesarstwa Bizantyńskiego, z których każdy trafił w odmęty za swoje zdradzieckie słowa albo kontrowersyjne przekonania. Ohyda i urok – otaczało ją absolutnie wszystko, w bogactwie obfitości. Wszystko prócz bólu. Tam na dole nie było bólu. Jej umysł całkiem się wyłączył, ciało zaczęło się już rozkładać, a dusza podążała za bojownikiem. Cieszyła się, że opuściła Cmentarz Samotnych. Z radością dołączyła do tego jaskrawego królestwa, do tej kojącej harmonii, która zdawała jej się niemożliwa, i do tego przepastnego błękitu, jasnego niczym rodzący się płomień. Nareszcie wolna.
[...]
Nalan chwyciła się pod boki w chwili gwałtownego napadu kaszlu, którego dorobiła się od palenia. Starzała się. Nie miała emerytury ani oszczędności, żadnego źródła utrzymania. Najmądrzejszym posunięciem, na jakie mogli zdecydować się wszyscy pięcioro, było wspólne zamieszkanie w czterech kątach Leili i dzielnie się kosztami. W pojedynkę byli słabsi; razem – silniejsi. W oddali, nad dachami i kopułami, morze połyskiwało jak szkło. Gdzieś tam w tych wodach była Leila – tysiąc małych Leili uczepionych rybich płetw i wodorostów, śmiejących się z wnętrza muszli małżów. Stambuł był miastem w stanie ciekłym. Tutaj nic nie było trwałe. Nic nie wydawało się solidne. Początków takiego stanu należało zapewne dopatrywać się tysiące lat temu, kiedy roztopiły się pokrywy lodowe, podniósł się poziom morza, a woda wszystko zalała i zniszczyła każdą znaną formę życia. Prawdopodobnie pesymiści rzucili się do ucieczki jako pierwsi; optymiści postanowili zaczekać na rozwój wypadków. Zdaniem Nalan jedna z niekończących się tragedii w dziejach ludzkości wynikała z faktu, że pesymiści opanowali sztukę przetrwania lepiej od optymistów, co – jak podpowiadała logika – oznaczało, że rodzaj człowieczy wzrastał na genach tych, którzy w niego nie wierzyli. Kiedy nadeszły powodzie, zaatakowały ze wszystkich stron, zatapiając wszystko na swojej drodze: zwierzęta, rośliny, ludzi. W ten sposób powstało Morze Czarne, a także Złoty Róg, i Bosfor, i morze Marmara. Kiedy wody opadły, ustąpiły miejsca skrawkowi suchego lądu, na którym pewnego dnia wzniesiono potężną metropolię. I wciąż jeszcze nie okrzepła, ta ich ojczyzna. Kiedy Nalan zamknęła oczy, usłyszała wodę swawolącą pod ich stopami. Zmieniającą bieg, kłębiącą się, poszukującą. Nieustannie w ruchu.
Elif Shafak, 10 minut 38 sekund na tym dziwnym świecie
Powieść obyczajowa Elif Shafak – tureckiej pisarki, felietonistki, nauczycielki akademickiej i świadomej feministki przenosi akcję tej wyjątkowej opowieści do Republiki Tureckiej, najpierw na wschodnie rubieże do miasta Van, a potem już do stołecznego Stambułu, w drugą połowę ubiegłego wieku. Jest próbą opowiedzenia do końca zwłaszcza poza umowne granice pomiędzy życiem, a śmiercią pojedynczych losów człowieka, w tym przypadku prostytuującej się w gąszczu ludzkich spraw outsiderki Tequili Leili. I choć wiele fragmentów w książce wciąż pozostaje prawdą, to całość perypetii Leyli Afifi Kamili en bloc stanowi już właściwą tej sztuce - fikcję literacką. Stąd też jak dodaje autorka „Cmentarz Samotnych w Kilyos naprawdę istnieje. Szybko się rozrasta. Od pewnego czasu chowani są tam coraz to nowi uchodźcy, którzy tracą życie w Morzu Egejskim podczas kolejnych prób przedostania się do Europy. Podobnie jak pozostałe mogiły, także te ich są opatrzone jedynie numerami, rzadko imionami i nazwiskami. Wspomniane w tej książce historie osób spoczywających na Cmentarzu Samotnych – w tym także ta o buddyjskiej babci, która podróżowała z Nepalu do Nowego Jorku – zostały zainspirowane tekstami z gazet i prawdziwymi relacjami o pochowanych tam ludziach. Ulica domów publicznych także jest prawdziwa. I choć pięcioro przyjaciół to wytwór mojej wyobraźni, każdego z nich zainspirowali prawdziwi ludzie – autochtoni, nowo przybyli i obcokrajowcy – których poznałam w Stambule. Podczas gdy Leila i jej przyjaciele to postaci całkowicie fikcyjne, przyjaźnie opisane w tej powieści, przynajmniej w moich oczach, są prawdziwe jak to urzekające stare miasto”. W tej wciąż zdumiewającej opowieści o lśniącej niczym w poświacie przyjaźni, w której granice umysłu pomiędzy prawdami, a urojeniami już nie stanowią przeszkody dla kobiet, które śpiewają o wolności rozbrzmiewa puenta o życiodajnym ruchu co nieśmiertelnym jest z pokolenia na pokolenie...