Blog

 

15.09.2023

Pandemonium

[Tyś] "Najlepszy księżyc mojego życia”

„Jeśli umrzesz, zanim umrzesz, nie umrzesz, gdy umrzesz”

„Mój Boże, niemal nigdy nie wierzyłem w Ciebie,

ale zawsze Cię kochałem.”

[…]

Wyglądało na to, że Rosjanin miał mocną głowę. „Pomyśl, ile wódek pochłonął, zanim zjawił się na Górze”, rzucił na jego temat Thodoris. Rozmawialiśmy o naszych sprawach, powoli się upijaliśmy, a wkrótce jego też włączyliśmy do dyskusji. Dukał trochę po grecku. Miasto, z którego pochodzi, nazywa się Rostów, i przywiózł go jakiś daleki wujek, aby został mnichem w monasterze świętego Pantelejmona, by uciec przed głodem. Lambros znalazł go na drodze, zrobiło mu się żal i zabrał go ze sobą. Tyle mniej więcej o Gierasimowie. Przeważnie słuchał i pił, rasowa moczymorda. Wróciliśmy do naszych spraw. Co nas dręczy, jak nam idzie z mnichami, jakie tajemnice nam ciążą. I tak nam upłynął czas, deszcz jednak nie minął. Nadeszła północ. Thodoris zaczął wtedy opowieść o delfinach. Zna takie historie, bo pełni służbę oficera portowego w Dafni. Wypłynął kiedyś służbową łodzią, by pozbierać sieci, i zauważył, że złapał się w nie delfin. Wokół niego, zawodząc, krążył drugi, pewnie jego partner. Gdy tylko uwolnił pierwszego, oba delfiny do samego końca płynęły obok łodzi i okazywały radość. Pewnie w ten sposób mu dziękowały.

[...]

Zwłoki położono na łóżku. Były przykryte kocem. Trochę poniżej brzucha widać było wielką plamę. Krew wyglądała na świeżą, jakby właśnie w tej chwili wyciekła. Odwróciłem się i spojrzałem na igumena. Milczał. Na zewnątrz na korytarzu słychać było szeptanie. Zrobiłem krok do przodu, zbliżyłem się jeszcze trochę. Ostrożnie podniosłem koc. Co zobaczyłem? Osobą leżącą na łóżku nie był mnich, bynajmniej. To znaczy, jeśli mam być szczery i nazwać rzeczy po imieniu, pod kocem znajdowała się kobieta. Tak, tak, kobieta! Otworzyłem usta ze zdziwienia. Wróciłem zakłopotany, by zobaczyć, co ma mi do powiedzenia igumen, jeśli oczywiście coś wiedział. Wiedział. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że nie był zdziwiony? Zatem pewnie to on razem z innymi znalazł ciało, położyli je na łóżku i przykryli kocem. Czy mogło tak być? Słusznie myślałem. Powiedział mi to trochę później w biurze. Od tamtej pory aż do, teraz gdy siedzę i składam Panu ten raport, dokładnie o godzinie jedenastej dwadzieścia pięć, jeden po drugim przychodzą mnisi i ich przesłuchuję. Próbuję się dowiedzieć, co wiedzą o tej sprawie. Naturalnie wcześniej zadzwoniłem, aby Panu zdać relację ze zdarzenia.

[...]

„…Zmieniają skrzydła aniołowie. Wyrastają nowe na ich ramionach, śnieżnobiałe i puszyste. Stare ścierają się na maleńkie kawałki i rozpraszają po niebie. Gdy tylko spadają na ziemię, zamarzają i stają się płatkami, które przykrywają domy, drzewa, pastwiska, a czasem i łodzie. Niewielu ludzi wie, jak powstaje śnieg…” Nifonas podniósł wysoko kołnierz kurtki marynarskiej. W głowie krążyły mu słowa matki; co mu opowiadała, kiedy był małym chłopcem i gdy spoglądał przez domowe okno na padający śnieg. Mimowolnie się uśmiechnął. Jakoś tak: „Zmieniają skrzydła aniołowie…”. Znów aniołowie. Całe życie go prześladują: od dnia, gdy się narodził, aż do tej chwili, gdy ma już tyle lat. Gwałtowny podmuch wiatru zmusił go, by zamknął oczy. Pochylił też nieco głowę, gdyż nieomal potknął się i przewrócił. Powinien się tego spodziewać, „w marcu jak w garncu”. Jednak według starego kalendarza [juliańskiego – przyp. aut.] był jeszcze luty. „Dziś 1 marca, minus trzynaście dni: 16 lutego”. A więc ma prawo być zimno i mroźno. Zresztą, nie pierwszy raz padał śnieg o tej porze roku. Przypomniał sobie o śniegu, który padał jeszcze na początku kwietnia, a najstarsi mnisi mieli opowiadać o bielutkiej Wielkanocy przed wieloma laty. Byłoby lepiej, żeby się pośpieszył, by przynaglił kroku. Oczywiście istniało niebezpieczeństwo, że się poślizgnie lub zboczy z drogi, a ścieżka doprowadzi go w stronę monasteru Pantokratora. Jeśli jednak chciał zabezpieczyć łódź, nie powinien zwlekać ani chwili. Oczywiście, wszystko przez opóźnienie w jadalni – aż pozbierają naczynia i szklanki, aż umyją ławy – zabrało mu to ponad pół godziny. Wcześniej się nie dało. Aż do tej chwili, tyle lat na Górze i ani razu nie opuścił jutrzni ani nabożeństwa. Teraz miałoby go zabraknąć z powodu rybackiej łodzi?

[...]

Na chwilę zapomniał o swojej łodzi i ruszył w stronę obcej. Dość duża, zadbana, w kolorze bieli i czerwieni, z niebieskawą linią pod relingiem biegnącą wokoło. Nie widać było dobrze jej imienia, coś jakby JANN… Nifonas usiłował je odczytać, robiąc krok do przodu w jej kierunku. Wtedy zamarł w miejscu. Rozdziawił mimowolnie usta i wybałuszył oczy. Przebiegł go dreszcz od stóp do głów. Poczuł, jak mąci mu się w głowie ze zdziwienia. Niemal go sparaliżowało. Jedyne, co był w stanie zrobić, to unieść rękę, wskazując do wnętrza łodzi: Szatan! Tyle tylko, że nie był to Szatan we własnej osobie, ale jakiś jego wysłannik: kobieta. Skurczona na dnie łodzi, owinięta w jakieś łachmany, z przerażonymi oczami, wargami sinymi z zimna, dziewczyna drżała na całym ciele. Nasłał ją Szatan, by pogwałciła święty zakaz i zbezcześciła Górę. W przystani panowała tak wielka cisza, że przez chwilę Nifonas pomyślał, iż słyszy padający śnieg. Zapomniał, po co tutaj zszedł, nie pamiętał o PRZEWODNICZCE [nazwa nie tylko łodzi – przyp. aut.]. Z oszołomienia nie odczuwał ani zimna, ani niczego innego, co by pozwalało mu sądzić, że to wszystko, co widział, nie jest snem. Z wielkim trudem otworzył w końcu usta: A ty… Ty czego tutaj szukasz?…

[...]

Taką właśnie relację zdawał Nifonas późnym wieczorem staremu ojcu Gedeonowi, gdy go odwiedził w jego celi. To nie było jedno ze zdarzeń, którym mnich może sam stawić czoło. W takich przypadkach potrzebna jest rada kogoś starszego w cierpliwości i duchowości, zdanie kogoś doświadczonego. Kogoś, koniec końców, z kim można podzielić się wielkim problemem. Nifonas w podobnych sytuacjach zawsze zwracał się do Gedeona. Staruszek zbliżał się do dziewięćdziesięciu pięciu lat, ale trzymał się świetnie, nikt by mu nie dał nawet siedemdziesięciu. Od osiemnastego roku życia mieszkał na Górze, a jego zdanie było ewangelią dla mnichów w Stawronikita. Dlatego Nifonas wybrał go na swojego mistrza duchowego. Może i Gedeon był srogi z wyglądu i surowy w słowach, ale był też równie sprawiedliwy w sądach i mądry w tym, czego się podejmował. Wszyscy w monasterze go szanowali, choć nie był najwyższy godnością. To samo czynił teraz Nifonas. Klęcząc przed starcem, z głową pod stułą, jąkając się i zatrzymując co chwila, relacjonował mu, co się wydarzyło i co on sam uczynił. Nifonas dobrze zdawał sobie sprawę, że to była trudna sytuacja, a milczenie starca jeszcze go w tym utwierdzało. Podniósł wzrok, by się upewnić w swoich podejrzeniach. Oczekiwał, że starzec będzie wstrząśnięty – ma ku temu powody. To jednak, co ujrzał, wprawiło go w przerażenie. Gedeon siedział z szeroko otwartymi oczami i ustami, jego dolna warga drżała, a twarz przybrała kolor głębokiej purpury. Uosobienie gniewu.

[...]

W dniu, w którym ogłosiłem w MIT [Massachusetts Institute of Technology - Instytut Technologiczny w Massachusetts – przyp. narratora], że zamierzam studiować na prawosławnym Wydziale Teologicznym w Bostonie, wszyscy byli zaskoczeni. Pytali o powód. Odpowiedziałem im: „NASA jest na ziemi. Ja jednak chcę dotknąć nieba”. Tak więc gdy tylko zdobyłem doktorat z inżynierii biomedycznej, poinformowałem dyrektora wydziału Williama Tholdora, że przestaję być doradcą naukowym w kwestiach kosmicznej technologii medycznej. Podziękowałem mu i wyjechałem. Wszyscy moi dawni współpracownicy z czasem zrozumieli, co zrobiłem, Tholdor jednak nie. Trzy lata później otrzymałem od niego list. Prosił w nim o wybaczenie. Pisał, że jego gwałtowna postawa wynikała z tego, że mnie kochał jak syna, ale przede wszystkim z tego, że wiele marzeń zainwestował w moje kompetencje. Gdybym kiedykolwiek zapragnął, mógłbym wrócić do Ameryki i kontynuować moją pracę. Podniosłem wzrok i rozejrzałem się. Zobaczyłem błękitne morze, zaczerpnąłem wonnego powietrza, usłyszałem, jak gong wzywa na wieczernię. Uśmiechnąłem się z pobłażaniem. Czy jest możliwe, żebym kiedykolwiek porzucił Boskie piękno na rzecz nauki? Dla mnie jest tylko jedna największa nagroda, osobisty Nobel: Góra. Jeśli bowiem dla zdobycia Harvardu musiałem zmobilizować inteligencję, to dla wstąpienia na szczyt Góry musiałem wygrać swoją duszę. To właśnie ona, Panie, jest największą bitwą, jaką wygrałem w swoim życiu. Najtrudniejszą i wymagającą. Równocześnie jednak najszlachetniejszą i bardziej zwycięską…

[...]

Nie pierwszy raz się zdarza, że odczuwam taki zamęt. Przypominam sobie, że coś podobnego przydarzyło mi się także w przeszłości w Bostonie. W pokoju sąsiadującym z moim dokonano zbrodni. Ofiarą był młody Polak, a sprawcą jakiś jego kolega ze studiów, z misji Południowej Afryki. Powiadali, że była między nimi relacja oparta na – Postaw, Panie, straż moim ustom – namiętnościach ciała. Na miłości bezprawnej i zakazanej. To samo zdarzyło się także pod naszym dachem, w przypadku mnicha Nifonasa. Jednakże nic nie świadczyło o takim niestosownym i niechrześcijańskim zachowaniu. Został zwiedziony, nieszczęsny? Jakaż pokusa doprowadziła go do pogwałcenia przysięgi celibatu i naruszenia świętego zakazu? Potrójna jego zbrodnia. Najgorsze zaś ze wszystkiego – zabójstwo. Niedawno Nifonas podjął się posługi lektora. Pamiętam, jak podczas jednej wieczerzy jego głos brzmiał drżąco, nie zaś stabilnie, tak jak wszyscy go znali. Obserwowałem braci, trochę jedząc i nieustannie myśląc. Czytanie Nifonasa zostało przerwane raz, gdy uderzeniem dzwonka dałem sygnał, by zezwolono na picie wina. Byłem tak mocno przygnębiony, że nie tknąłem jedzenia. Pod koniec wieczerzy Nifonas podszedł do mnie, by wyrazić skruchę. Wydał mi się zmęczony i miał coś mrocznego w spojrzeniu. Przez chwilę miałem ochotę oddać mu nie tylko oliwki i kawałek chleba, który przysługuje lektorowi, ale i mój nietknięty talerz. Nie uczyniłem tego. Nawet go nie spytałem, czy coś się stało. Mój błąd i niedopatrzenie.

[...]

W dniach, które nastąpiły, i do czasu, gdy Nifonas znów stał się dawnym Nifonasem, ze swoimi łodziami i połowami ryb, w monasterze wszyscy i wszystko kręciło się wokół powrotu do zdrowia ich brata: by nie podejmował się żadnej posługi i się nie zmęczył, by pozostał w łóżku, aż całkowicie dojdzie do siebie, by dostawał najlepszą porcję jedzenia i by nawet najmniejszy hałas z zewnątrz nie zakłócał spokoju jego celi. On zaś dziękował im wszystkim i wciąż powtarzał, że ma się już dobrze i wystarczy już tych trosk. Gdy nie miał wizyt w celi lub jakiejś konieczności, by wyjść na zewnątrz, Nifonas siedział i godzinami rozmyślał. Starał się przypomnieć sobie minutę po minucie scenę wypadku. Murenę, jej wstrętny wygląd, ukąszenie, ból i wszystko, co potem nastąpiło. Przede wszystkim zaś to: „Co się stało później? Jak zostałem uratowany?”. Który z owych obrazów był prawdziwy, a który fałszywy? Co z tego wszystkiego należało do rzeczywistości, a co do królestwa wyobraźni? W co ma wierzyć, a w co nie? „I ta twarz… dziewczyny”, podsuwała mu pokusa, by uzupełnił, ale natychmiast czerwieniał ze wstydu. Nie dlatego, że nie miał zaufania do swojej pamięci bądź wątpił w obecność niewiasty, tylko dlatego, że… Że wydawało się czymś najbardziej niewiarygodnym, by został uratowany przez tę, którą sam wcześniej uratował. Był to jakiś niesamowity zbieg okoliczności, by spotkać się z tą samą dziewczyną. Była to z pewnością diabelska sztuczka, że znów na jego drodze znalazła się kobieta. Diabeł zaś nie zna się na łatwych grach, to mocny przeciwnik. Musisz walczyć zębami i pazurami. Przelać w walce krew.

[...]

Widziałem, jak w sobotni wieczór przyjechali do Kalithei. Przyjechaliśmy się zabawić. Wkurza nas prowincja. Trzech szczyli, którzy się szlajają. Nachodziła mnie ochota, by ich sprać na kwaśne jabłko. Cóż miałem jednak robić, zmusili mnie i poszedłem z nimi. Lepiej by było, żebym tego nie pamiętał… Do późna siedzieliśmy w buzukiach [nocne lokale, gdzie można posłuchać muzyki na żywo – przyp. narratora]. Później zachciało im się ścigać na Alei Singru, były żarty z transwestytów, szaleńcza jazda samochodem. Na koniec jeden z nich zaproponował, byśmy skoczyli do „pokoików” przy ulicy Filis. Tam się dopiero zaczęło. Chodzi o to, że Nikos – którego pozostała dwójka nazywała Niki, bo podobno jeździł jak Niki Lauda – gdy już skończył to, co miał zrobić z dziewczyną, pofolgował sobie i oddał mocz na łóżko. Gonili nas aż do Acharnon, wrzeszcząc, pokrzykując. W pewnej chwili usłyszeliśmy za sobą syrenę patrolu policyjnego. Nasze auto prowadził właśnie Niki i dawaj, tyle go widziano! Pewnie pędził z zawrotną prędkością także w dniu, gdy zdarzył się wypadek. Nie znaleźliśmy żadnego świadka, który by to potwierdził. Pamiętałem jednak tamto poprzednie doświadczenie, nie potrzebowałem innego dowodu. Mogłem więc zrozumieć, co było przyczyną wypadku. Zdarzył się gdzieś na zakrętach przed Galaksidi, o świcie, gdy wracali z jakiegoś nocnego klubu. Wniosek policji był jednoznaczny: „Kierowca Nikos Skarwelis poruszał się z wielką prędkością, starając się wykonać nieprawidłowy manewr wyprzedzania i znalazł się na przeciwległym pasie ruchu. Usiłując uniknąć czołowego zderzenia z ciężarówką, całym pędem zjechał samochodem w przepaść”. Początkowo byłem wściekły. Chciałem iść do szpitala w Rio, gdzie hospitalizowany był Niki i sprać go, zabić. On był winowajcą, ale i jedynym ocalałym. Nie zrobiłem tego. Musiałem opłakać swojego brata i pocieszyć moich bliskich. A może i przypomniałem sobie o jego nieszczęsnych rodzicach. Cóż oni byli winni? Jakby nie mieli swego własnego dziecka do opłakiwania? Tak więc minęło trochę czasu, stanęliśmy na nogi, w ciągu roku zmarła moja matka, ojciec doznał załamania nerwowego, nie mógł dojść do siebie po szoku. Z wolna zacząłem wyznaczać sobie drogę w życiu: zakład, rodzina, drugie dziecko. Od czasu do czasu dochodziły do moich uszu jakieś strzępy pogłosek o Nikosie i jego rodzinie. O tym, że był w więzieniu, wyjechał do Aten, żył samotnie, miał dwie próby samobójcze, trzymali go na obserwacji w jakimś szpitalu psychiatrycznym. Jeszcze o tym, że jego matka postradała zmysły, a ojciec zmarł. Później przez długi czas cisza. Miałem swoje własne zmartwienia, osobiste i rodzinne, zapomniałem o nim. W pewnej chwili dowiedzieliśmy się, że przebywa na Świętej Górze. Został mnichem i przybrał dziwne imię Nifonas. Dlaczego? Chciał zbawić swoją duszę? Uratować się od grzechów, które mu ciążyły? A miał ich sporo i nie były one małe!

[...]

Palec Gedeona wskazywał na Megali Wigla. Wierzchołek, który wyznacza granicę między Świętą Górą a pozostałą częścią Chalkidiki; który oddziela ziemię ludzi od błogosławionego ziemskiego raju. Tam, w górze, widzisz, przez wąskie przejście wszedłem po raz pierwszy na Górę. Nifonas słyszał już tę historię dziesiątki razy. Wiele wieczorów spędził ze starcem, słuchając wciąż od nowa jego opowieści o czasie, gdy był „na zewnątrz” i o pierwszych latach spędzonych na Górze. Nigdy jednak nie psuł mu radości. Zawsze cierpliwy i zawsze z uśmiechem udawał, że słyszy te historie po raz pierwszy. Tak samo będzie pewnie i teraz, gdy myśli Gedeona znów skierowały się wstecz. Nie byłem taki, jak inne chłopaki we wsi. Ojciec, zamiast Sifi, wołał na mnie „nawałnica”, bo nie był w stanie utrzymać mnie w ryzach. Do czasu, gdy zaczęły mi rosnąć wąsy, ciągle gdzieś się włóczyłem, po ogródkach warzywnych i po płaskowyżu. Nie wiedziałem, co znaczy dom. Nie miałem zamiaru iść do szkoły, by zmądrzeć. Wściekły bunt targał mną w duszy. Ruszałem na włóczęgi, przemierzałem gościńce, uciekałem jak najdalej od świata. Denerwowali mnie ludzie. Umiałem jedynie prowadzić stado kóz i ciskać kamieniami w chmury. A najlepiej wychodziło mi doprowadzanie fezików [feziki (fesakia, φεσ?κια) – pogardliwe określenie Turków, od nazwy charakterystycznego nakrycia głowy, fezu – przyp. narratora] do szewskiej pasji i szydzenie z nich. Asi Gonia [położona wysoko w górach wieś na Krecie w jednostce regionalnej Chania – przyp. narratora] było wsią, w której w 1925 roku mieszkało dość dużo Turków. Z upływem miesięcy jednak, co zrozumiałe, ich liczba się zmniejszała. Odbywała się „wymiana” i parowce zabierały ich na przeciwległe wybrzeże. We wsi pozostało kilka rodzin, które oddawały cześć Mahometowi. Były takie, z którymi chrześcijanie żyli w przyjaźni, na inne zaś spoglądali nieprzychylnym okiem. Sifis dorastał na kolanach swojego dziadka, starego Sifaka. Od niego usłyszał o powstaniu w 1867 roku, o rzeziach w 1896 roku, o nożu wbitym przez antychrystów w Wielki Zamek i o wielu innych zdarzeniach, o dokonaniach chrześcijan i tyranii Turków Osmańskich. W konsekwencji dorastał, karmiąc się takim marzeniem: kiedyś mu się poszczęści i własnym mieczem wypędzi Turków z wyspy. Nadejdzie czas, gdy zostanie wyzwolona cała Kreta. Może nawet greckie państwo urośnie jeszcze bardziej. Może zatrzepocze biało-niebieska flaga nad świątynią Hagia Sophia [Hagia Sophia (w wym. nowogreckiej: Ajija Sofija, Αγ?α Σοφ?α) – jeden z najwspanialszych zabytków sztuki późnego antyku i Bizancjum, zbudowana w VI wieku Świątynia Mądrości Bożej. Po zdobyciu Konstantynopola zamieniona na meczet. Obecnie muzeum - przyp. narratora].

[...]

Widzicie, ojcze, Nifonas jest taki sam jak Paisjusz [beatyfikowany mnich z góry Athos – przyp. aut.]. Taki sam, a nawet lepszy. Na owady czy gady nigdy nie podniósł ręki, żeby je zabić. Miłuje cały świat. Nigdy kwiatka nie uciął. Nawet rybom, które łowi, współczuje. Pewnego razu zobaczył żmiję znikającą w krzakach i co rano przynosił jej miseczkę mleka, by się pożywiła, ona i jej małe. W końcu doszło do tego, że żmija wchodziła do jego łóżka i spała w jego nogach. Z kolei innym razem skowronki się zleciały i usiadły na jego głowie i ramionach, a on je karmił. „Hej, Nifonasie”, rzekłem do niego, „uważaj, byś i ty nie odleciał razem z nimi!” Nie odleciał, ale… To była noc, gęsty mrok, dopiero co zwołano na jutrznię… Takiego Nifonasa, ojcze, nigdy wcześniej nie widziałem… Na zewnątrz swojej celi, na korytarzu, tam go spotkałem… Wpadł na mnie. Pędził jak wiatr… Nawet nie zdążyłem mu rzucić słowa… A jego oczy… Śmiem twierdzić, że nie widział ojciec nigdy takich oczu u innego człowieka. Szeroko otwarte, pełne przerażenia… Było też coś jeszcze… Nie wiem, jak to powiedzieć… „Bój się mnicha, gdy musi walczyć ze światem zewnętrznym, nie z Szatanem”.

[...]

Pierwsze odkrycie: skoro Domnę [imię kobiety, która znalazła się w zakazanym dla niej miejscu na górze Athos – przyp. aut.] tak wzburzył przypadek jej przyjaciółki i powiedziała to, co powiedziała, to pewnie dlatego, że i ona sama była dzieckiem adoptowanym. Jej osobista historia zaczęła się dwadzieścia pięć lat wcześniej, gdy ją przygarnęła bezdzietna para z Tasos. Z nimi dorosła, poznała ich i pokochała jak rodziców. Jednak o ile z ojczymem nie miała żadnych problemów, z matką było inaczej: trudna i zrzędliwa kobieta, oszczędna w pieniądzach i uczuciach. Domna najlepiej rozumiała, jak trudna jest sytuacja Marty i małego. Czy mogła nie utożsamiać się z losem nowo narodzonego niemowlęcia? Odkrycie drugie, ale przyjemniejsze: jeśli istniało coś, co ubarwiało sytuację, była to zbieżność z osobistym faktem z jej życia: właśnie tego dnia przypadały jej urodziny. Takiego dnia jak dziś, 14 lipca, Domna, nieślubne dziecko pewnej nieszczęsnej dziewczyny z Chrisupolis, która doznała krwotoku podczas porodu, otworzyła oczy na świat. Nifonas już wcześniej wiele razy słyszał takie historie od ludzi z zewnątrz. Nawet opowieść Gedeona na statku, której wysłuchał kolejny raz, nie zrobiła na nim takiego wrażenia, jak losy Domny.

[...]

Moja matka… Ciągle tylko krzyczy i narzeka… Od tamtego wieczoru… Powiedziała… Powiedziała, że widziała, jak wychodzę z pokoju… Milczał. Co miał powiedzieć? Wokół nich absolutna cisza i ciemność. Minęło kilka minut. Wreszcie Domna podniosła wzrok i spojrzała na niego. Wyglądało, że toczy wielką walkę, by się uśmiechnąć. Wyciągnął rękę i z chrześcijańską miłością pogładził jej włosy. Domna była zaskoczona tym gestem. Gdzieś w głębi zadrżała. Ona też postanowiła wyciągnąć dłoń. Tak uczyniła. W owej chwili gwałtowny podmuch wiatru zgasił lampę. Wokół nich gęsta ciemność. Na niebie tysiące konstelacji, galaktyk, gwiazd. Jednak najjaśniejsze miały niebawem rozbłysnąć trochę niżej, na łodzi.

[...]

Nie, to nie jest właściwy styl, styl pasujący do eseju. Proza eseistyczna wymaga innych słów i innych środków wyrazu. Lepiej skreślę to, co napisałem. To raczej pasuje do sztuki poetyckiej. Takiej jak ta, którą parają się samotnicy dla swojego własnego odprężenia. Esej podlega innym regułom. Jego cechami charakterystycznymi są: powaga idei, precyzja w doborze słów, składnia pozbawiona wzniosłości i odchyleń frazeologicznych. Gdy celem jest przekonywanie, a nie piękne mówienie, powinno się przedkładać precyzję nad liryczność, mieć na celu dokładność znaczeń, a nie metonimię. Zarazem makijaż frazeologiczny i liryzm poetycki powinno się trzymać daleko od tekstu takiego jak ten. Tak więc rozpocznę raz jeszcze. Na wstępie napiszę ogólnie o malarstwie religijnym.

Celem malarstwa religijnego jest uwiarygodnienie prawdziwej obecności Boskich osób wewnątrz świątyni. Dawniej wierzono, że jego misją było nauczanie ludzi niewykształconych, nie zaś wspieranie uniesienia dusz. Ikona, jednakże przyczynia się do tego, by można się było przenieść z widzialnego do niewidzialnego i by równocześnie została uwypuklona wyższość ducha nad materią. W technice bizantyńskiej liniowość dematerializuje kształty i sprawia, że stają się gładkie. Szaty i fałdy są niepozaginane i schematyczne, tak aby były odkryte cielesne powłoki. Wyraz twarzy świadczy o głębszej medytacji. Na wargach nie ma najmniejszych śladów zmysłowości, czoła są szerokie, oczy wielkie i niewzruszone, pogrążone w kontemplowaniu wizji. Złoty jest uważany za jedyny i absolutny kolor, jako że wskazuje i rozświetla niebieskie Jeruzalem.

Tak należy pisać prawdziwy esej.

[...]

W końcu opowiedziałem mu o dziele, którego się podjąłem. Mówiłem o trudnościach co do sposobu potraktowania eseju, ciężaru książek, które powinienem przestudiować, ram czasowych, które mnie ograniczają. Ale także o tym, jak bardzo czarujące wydaje mi się całe przedsięwzięcie. Symeon opowiedział mi o innym malarzu ikon, starszym, o którym znany rosyjski reżyser Tarkowski nakręcił film zatytułowany Andriej Rublow. Symeon jest niezwykle wykształcony, podobnie jak i doświadczony. To nie przypadek, że wyruszył ze swojej odległej ojczyzny, Peru, aby zostać mnichem na Górze. Godny podziwu i uwielbiany przez wszystkich ze względu na wiarę, chrześcijańskiego ducha i wielorakie dzieło. Jego książki są już dość długo w obiegu. Dwie z nich to zbiory poezji. Ja jednak nic mu nie powiedziałem o moich wierszach. Dlaczego? Wstydziłem się? A może ze strachu?

[...]

Wracam raz jeszcze do sprawy Nifonasa. Jest dla mnie najlepszym przyjacielem na Górze. Człowiekiem, który stał przy moim boku w trudnych chwilach. Gdy uciekłem tutaj, żeby zapomnieć o ludziach, których kochałem, Nifonas pomógł mi przezwyciężyć demony i uzależnienia. Z jego pomocą zrozumiałem, że inne rzeczy w życiu są ważne. W dniu, w którym starzec wysłał mnie, abym żył jako mnich w tej celi, to właśnie Nifonas znów przyszedł mi z pomocą. Tutaj znalazłem schronienie do modlitwy i pisania. Żyjąc w pustelni, za jedyne towarzystwo mając ptaki i dzikie zwierzęta, nie miałem innych przyjaciół oprócz słów. Wychwalałem nimi Najwyższego i pisałem teksty, którym zawdzięczam swoje nowe imię: Charidimos pisarz. Jednakże, gdzieś w głębi, moje serce oddane jest poezji. I nie wyjawię tego innym. W wersach ukrywam to, czego nie mogę wyrazić w inny sposób. Piszę, by przysłonić dawne wspomnienia, zapomniane twarze. Czuję, że w ten sposób ratuję się nie tylko od grzechu, ale i od szaleństwa.

[...]

To morze ludzi było dla Nifonasa dodatkowym powodem, by wybrać spokój swojej celi. Schodził jedynie na nabożeństwa, a rzadko kiedy do refektarza. Wszystkie pozostałe godziny poświęcał modlitwie. Jedyną wizytą, jaką przyjął w owych dniach, były odwiedziny Gedeona, gdy pewnego wieczoru pomylił on krople do oczu i potrzebował jego pomocy. Jednak stary mnich również nie miał ochoty na dłuższe rozmowy. Tak więc Nifonas pozostał sam, z głową pełną obrazów Domny i duszą targaną sztormem. W niewielu chwilach, gdy się nie modlił lub nie otwierał świętych ksiąg, by studiować nauki Ojców Kościoła, uciekał do jedynej rozrywki, na jaką sobie pozwalał. Ze zwinnością małego chłopca wdrapywał się na szeroki parapet okienny i przesiadywał tam godzinami. Przed nim rozpościerało się morze. Tam są ludzie, którzy są z morzem związani. Nifonas rozmyślał i nie znajdywał rozwiązania swoich dylematów.

[...]

Siedział na kamieniu, a jego oczy, jak peryskop, wodziły wokoło. Na co spoglądał? Na bezlistne drzewa i nagie krzewy, wilgotne zbocza, zamglone niebo. Zawinął się w koc i czekał. „Hm, przeszło w gregolewande” i podniósł pośliniony palec, żeby potwierdzić swoje podejrzenia. Robiło się chłodno, pewnie w Rodopach, gdzieś wysoko w Bułgarii, będzie padał śnieg. Podniósł jeszcze wyżej kołnierz. Też mi coś, „gregolewande”. Co to za słowo! Gdzie się podział „północny”, „północno-wschodni”? Jakbyśmy nie mieli naszych własnych słów, greckich! Język ojczysty to jego wielka namiętność. Może i nie ukończył szkoły (przeszkodziły mu pożar w meczecie i ucieczka ze wsi), ale w czasie lat spędzonych na Górze dostał szansę, by czytać księgę za księgą, uczyć się bogatej historii ojczyzny i pokochać jak nikt inny język grecki. „On zrodził wszystkie kultury”, „Żaden inny język nie dorównuje naszemu”, „My nigdy nie byliśmy barbarzyńcami”, oto niektóre rzeczy, w które wierzył. Był pewien, że jeśli idzie o wspaniałość języka i wielkość narodu, nikt nie może się równać Grekom. Coś podobnego także teraz chodziło mu po głowie. Rozmyślał o wiatrach i o tym, jak je nazywali żeglarze (punendes, garbis, ostria, majstros, sirokos), a potem próbował znaleźć ich greckie odpowiedniki.

[...]

Przechodząc do rzeczy, w celi jednego z mnichów została znaleziona nieznana innym mnichom martwa młoda niewiasta! Pogłoski głoszą, że idzie o morderstwo, które popełnił nieznany nikomu sprawca i nie wiadomo, z jakiego powodu. Mieszkający w owej celi Nifonas, główny podejrzany, w czasie trwania śledztwa był nieobecny, a jego znalezienie okazało się niemożliwe. Zaiste, prowadzący dochodzenie policjant przybyły z Karies podjął się trudnego dzieła. Wszyscy pozostali bracia znajdują się w stanie najwyższego niepokoju i wzburzenia ducha. Podobnie rzecz się ma z Waszym pełnym uniżoności sługą. Jak pojmuje Wasza Świątobliwość, rażące pogwałcenie świętego zakazu i obecność niewiasty w monasterze Świętej Góry, podobnie jak popełnienie ohydnej zbrodni, obracają wniwecz moje zamiary i sens mojej misji w owym miejscu. Początkowe trudności, wynikające z niepamięci niektórych mnichów o Waszej Świątobliwości jako Patriarsze, z łatwością przezwyciężyłem. Udało się przekonać wszystkich, że winni są należny szacunek Waszej Najprzewielebniejszej Osobie, uznając tym samym jako najwyższy organ władzy administracyjnej Świętej Góry Patriarchat Ekumeniczny. Co poniektórzy, konkretnie pięciu mnichów, wysunęli jako argument ich nieposłuszeństwa filozachodnie nastawienie i postępowanie Waszej Świątobliwości – dokładnie tak utrzymywali. Jednakże w ostatnich dniach również oni okazywali skruchę w zachowaniu i stopniowo powracali do należnego szacunku dla Waszej Świątobliwości.

[...]

Ruszył z Karies w górę, w kierunku Stawronikita. Choć śnieg utrudniał mu marsz, posuwał się naprzód. Od czasu do czasu podnosił butelkę i pociągał mocny łyk. Wcale nie chodziło mu o to, by się ogrzać. Pragnął tylko, żeby znikły dręczące go obrazy, poczucie winy, które raniło jego świadomość, całe jego przeklęte wnętrze. Walczył, by wypalić ze swego umysłu doszczętnie, jeden po drugim, straszne czyny: zew ciała, pocałunki, schadzki, miłosne zespolenie, pogwałcenie podwójnej przysięgi, myśl o tym, co Domna nosi w swoim brzuchu. Brnął przez śnieg i rozważał z prawdziwie rozdartą duszą wielkość swojego grzechu. Raz po raz podnosił butelkę, by znaleźć w niej ulgę i odkupienie. Tymczasem śnieg niemal przykrył go całego. Tak jak pokrył obok krzewy, drzewa, prawie całą przyrodę. Na krótką chwilę, zanim poczuł, że świat gaśnie przed jego oczyma, ogarnęło go, niczym powódź, uczucie radości. Doznał olśnienia. W owej chwili poczuł, że podejmuje ostateczną decyzję: gdy tylko dotrze do monasteru, natychmiast pójdzie się spotkać z Gedeonem. Wyzna starcowi straszny grzech, otworzy z pełną szczerością swoje serce, opowie mu całą historię w szczegółach, poprosi o wybaczenie, a potem… Potem, choć była to ważka i trudna decyzja, zdejmie habit i zacznie życie w zewnętrznym świecie. Koniec, kropka. Uratował go łut szczęścia. Unimog [rodzaj dostawczego Mercedesa – przyp. aut.] przewoził tędy robotników wraz z ich pracodawcą do monasteru Pantokratoros. Wyciągnęli go ze śniegu i po wielu wysiłkach docucili. Nawet gdy Nifonas odzyskał już świadomość, sprawiał wrażenie człowieka, któremu przytrafiło się wielkie nieszczęście. Z pasażerami ciężarówki nie wymienił zbyt wielu słów; poprosił jedynie, by zostawili go na skrzyżowaniu w kierunku Stawronikita. Tak też się stało. Robotnicy obgadywali go później, śmiejąc się za jego plecami, że „od mnicha cuchnęło tsipouro!” [tsipouro (wym. tsipuro, τσ?πουρο) – bardzo mocna wódka na wytłoczynach z winogron – przyp. narratora].

[...]

Francuzi planowali sfotografować starca Gedeona w jego celi. „Monsieur Andreas”, w rzeczywistości André Lebois, był jednym z najsławniejszych europejskich fotografów. Korespondent agencji Magnum, specjalizujący się w fotografii etnograficznej, zwiedził cały świat, szukając plemion i kultur nietkniętych przez współczesną technologię. By odbyć podróż na Górę, otrzymał specjalne zezwolenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Świętej Komisji. Pragnął sfotografować życie codzienne na Świętej Górze i przekonać się, na ile się ono zmieniło w porównaniu z rokiem 1930, gdy inny sławny fotograf, Szwajcar Fred Boissonnas, odbył taką samą podróż, unieśmiertelniając monastery i przedwojennych mnichów na czarno-białych fotografiach, które publikowano we wspaniałych albumach. Gdy André Lebois przybył do Stawronikita, spotkał się z igumenem, przedstawił mu swój zamiar i poprosił o pomoc. Ów zgodził się z wielką radością. Jako mnicha-wzorzec, po dłuższym namyśle, igumen zaproponował Gedeona. Gdy go o tym powiadomiono, starzec prawie wybuchnął śmiechem. Potem się wściekł. Kimże on był, że chcą go sfotografować? Dlaczego? Czy to po chrześcijańsku? Jakie znów sztuczki obmyślili antychryści łacinnicy [inaczej: chrześcijanie zachodni – przyp. aut.]? Igumen miał prosty, ale rozstrzygający argument: za pomocą tych zdjęć mogliby pokazać całemu światu, na Wschodzie i na Zachodzie, Frankom [inaczej: katolicy z Zachodu Europy – przyp. aut.] i Turkom, że Góra przetrwała, że Chrystus żyje i króluje na tym wąskim pasku ziemi, że prawosławie nie umarło. Święta Góra to dzisiejsze Termopile hellenizmu, starcy to nowi Leonidasi. Czyż nie powinien zatem się zgodzić, by jego potężna postura i przenikliwe spojrzenie stały się sztandarem Góry?

[...]

Nieźle się urządziłeś, mój drogi. Odszedłeś, ale masz szczęście! To mnie teraz opłakuj… Zawsze ja za wszystko płacę, pewnie jestem winna… Jako żywi gorzej się mamy od zmarłych. Dlatego mówię, że dobrze się urządziłeś… Mnie opłakuj teraz, mnie nieszczęsną! Gdzie mam zacząć i gdzie skończyć? Cóż mam najpierw powiedzieć, w co masz uwierzyć? Jednak ci to powiem, żebyś i ty o tym usłyszał, żebyś się dowiedział… Żebyś się dowiedział, bo mówiłam ci: „Na cóż ci, Fotis, obca dziewczynka, nie jest nam dobrze we dwoje?”. „Nie”, odpowiadałeś mi, „dziecko nawet jeśli nie jest twoje własne, dodaje słodyczy domowi, upiększa go”. Upiększa go, tak? Powstań stamtąd, gdzie się znajdujesz teraz, i spójrz na to piękno i dobroć. Zobacz nasz wstyd! Cała wieś huczy, wszyscy się dowiedzieli… Gadają o tym w kafejkach, w kościele, za moimi plecami. Usłyszałam to na własne uszy z ust Marii, żony Kofidisa, która mnie nie zauważyła: „To i tamto… Domna od Januli”. Powiem ci więc, żebyś i ty wiedział… Trzy lata minęły, od kiedy odszedłeś, i wszystko się powywracało do góry nogami… Nie ma już tamtej Domny, którą znałeś, życzliwej i uprzejmej… Ja… Ja, prawdę mówiąc, nigdy nie mogłam jej pokochać z całego serca. Nawet jeśli zgodziłam się i uczyniłam ją przybraną córką, to dlatego, że ty tego chciałeś. Czyż nie tak? Czy to nie jest prawda? Wtedy, w Aja-Sotira… W połowie święta zerwałeś się, pojechałeś do Chrisupoli i wziąłeś dziecko. Bo ciężko ci się zrobiło na duszy, że została sierotą po tym, jak twoja kuzynka zmarła przy porodzie. Wybaczam ci wszystko, ale nie to, że tam pojechałeś i wziąłeś dziewczynę, która była dla nas ciężarem!… Od tamtej chwili jakby mi wbito gwóźdź w serce. Zaczęłam myśleć, że już mnie nie kochasz jak dawniej. Że całą miłość oddajesz tej, która pojawiła się w naszym domu… To grzech, wiem o tym, ale właśnie takie rzeczy chodziły mi po głowie. Im bardziej ona dorastała i im bardziej tryskała radością i piękniała, tym bardziej ja marniałam… Mówię ci to teraz, bo może tego nie rozumiałeś… Odsunąłeś mnie od łowienia ryb, od wspólnego wychodzenia na festyny, na których przygrywałeś. Teraz miałeś Domnę… Nie dość tego, dałeś jej imię swojej matki, jakby to było nasze dziecko, z mojego ciała. Pytałeś mnie wiele razy, co mi jest i dlaczego taka jestem, zgorzkniała i ponura. „Nic, nic”, odpowiadałam. Ciekawa jestem, czy się domyślałeś, o co chodzi? We wsi wszyscy o tym wiedzieli, plotkowali na mój temat: „No, ale żeby nie mogła pokochać sieroty, którą przyjęła do swojego domu!”.

[...]

Właśnie tym zajmował się teraz Nifonas w skryptorium. Chłód zamkniętej od dłuższego czasu sali przenikał go do szpiku kości. O wiele bardziej jednak „mroził go” obraz Domny, za każdym razem, gdy jego myśli wędrowały do niej i drugiego serca, które w niej biło. Nawet jego oddech zamarzał, gdy o tym rozmyślał. Raz jeszcze z uwagą policzył kodeksy, które rozłożył na stole. Potem oddzielił pergaminy od papirusów. Uważnie wykonywał każdą czynność. Ręce, tak wprawne w wiosłowaniu i sieciach, oduczyły się delikatnych ruchów, jakich wymaga zajmowanie się księgami. Miej baczne oko! Co też mogło być zapisane w tych prastarych manuskryptach, które miał przed sobą? Jakie skarby skrywały? Rozłożył jeden ze zwojów, jednak nie mógł go odczytać; litery wydawały się posklejane jedna z drugą, słowa wyglądały dla niego jak hieroglify. To samo było z innym grubym rękopisem na pergaminie. Tutaj podobnie, słowa i frazy zupełnie niezrozumiałe – tylko małe rysunki na początku każdego rozdziału wydały mu się ciekawe. Nie miał ochoty na pracę. Chciałby być gdzie indziej, być kimś innym. Oby się był nie urodził!

[...]

Spór między arcybiskupem Salonik Grzegorzem Palamasem a teologiem z Kalabrii Barlaamem wybuchł około 1340 roku. Punktem spornym była kwestia czy mnisi są zdolni do poznania Boga za pośrednictwem modlitwy. To znaczy, czy było możliwe, by jakiś mnich, czy to na Świętej Górze, czy na Synaju bądź w jakichś pustelniach, całkowicie tłumiąc cielesne myśli, modląc się nieprzerwanie dniem i nocą, zestrajając rytm swojego oddechu z modlitwą (oddychając w tempie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami) i ciągle spoglądając w głąb siebie (konkretnie w swój pępek), zdoła osiągnąć „spokój” w takim stopniu, by przyjąć Niestworzone Światło, które spowiło Jezusa podczas Przemienienia na górze Tabor. Innymi słowy, by osiągnąć jedność z Bogiem. „Tak”, odpowiadał Grzegorz Palamas wraz ze swymi zwolennikami, hezychastami [hezychazm (isichazmos [hesychasmos], ?συχασμ?ς od isichija [hesychia], ?συχ?α – spokój) – mistyczna bizantyńska tradycja modlitewna, której szczyt przypada na wiek XIV – przyp. narratora]. Barlaam i inni skupieni wokół niego oburzali się, obdarzając hezychastów mocnymi epitetami: nieuki, dyteiści [wierzący w dwóch bogów lub w Boga dwupostaciowego – przyp. narratora], heretycy, pępkoduszni [żartobliwe i zarazem obraźliwe określenie hezychastów. „Pępkoduszni” czy „z duszą w pępku” (omfalopsichi [omphalopsychoi], ?μφαλ?ψυχοι) – bierze się od praktyki medytacyjnej hezychastów, która zakładała koncentrację w czasie modlitwy właśnie na pępku – przyp. narratora]. W spór włączyło się także – jego stara metoda – Cesarstwo Bizantyńskie. Z jakim rezultatem? Niewiele brakowało, a doszłoby do drugiej schizmy. Jednak stało się to, co najgorsze: choć Bizancjum miało przed sobą krótki żywot, w państwie zawrzało od sporów wewnętrznych.

[...]

Światło wpadło z impetem do środka razem z powietrzem. Czas kontynuować pracę. Ponownie chwycił wilgotną ścierkę. Powolnymi ruchami czyścił front zamkniętej szafki. Potem próbował ją otworzyć, żeby strząsnąć kurz. Zamknięta. Nie poddał się pokusie ciekawości. Wiedział, że w środku przechowywano manuskrypt, który znalazł jego starzec, Gedeon. Niektóre stronice były zniszczone, inne posklejane ze sobą. Właśnie do tego manuskryptu potrzebowali pomocy franciszkanina Lorenza [konserwatora manuskryptów – przyp. aut.]. Tylko on, igumen [przełożony samodzielnego monasteru, odpowiednik katolickiego przeora – przyp. aut.] i oczywiście Gedeon mieli swobodę trzymania go w rękach. Pozostali będą mogli to zrobić po pracach naprawczych, jakie trzeba było przedsięwziąć. Dlaczego go ukrywają? Może to coś takiego, jak Agathangelos [dosł. Dobry anioł (Αγαθ?γγελος) – napisane ok. 1750 r. sławofilskie dzieło związane z literaturą profetyczną. Popularne na Bałkanach w licznych kopiach i przeróbkach. – przyp. narratora]? Jeżeli była jakakolwiek księga czy manuskrypt, do których z jakichś powodów zabroniono dostępu, mnisi natychmiast sądzili, że to na pewno taki sam przypadek jak Agathangelos; do tego ograniczała się ich wiedza i wyobraźnia. Nie znali innej bardziej tajemnej księgi. Jako że właśnie Agathangelos był książką, która krążyła w XVIII wieku, nieznanego autora, pełna przepowiedni i proroctw, które jakoby miały zostać spisane w 1279 roku i zaczynały się od zapowiedzi upadku Bizancjum: Konstantyn zapoczątkował i Konstantyn zgubę przyniesie Cesarstwu Bizantyńskiemu na Wschodzie. Potem następowało tysiące podobnych „przepowiedni”: zwycięstwa, śmierci, wstępowanie na trony, postaci takie jak: Maria Teresa, Karol, Piotr Wielki. Nawet późniejszy rozbiór Niemiec „przewidywał” manuskrypt: Biada, Germanio! Gdyż widzę cię w niezgodzie i wielce podzieloną. Dla kogoś podejrzliwego i stosownie poinformowanego tekst ten w sposób oczywisty był dziełem politycznej propagandy, rusofilskiej i antypapieskiej. Mimo to mnisi ze Świętej Góry ani dawniej, ani także dzisiaj nie chcieli zdjąć z niej rzucającej się w oczy tajemnej otoczki. Dla nich była to księga zawierająca proroctwa, które „wszystkie okazały się prawdziwe”.

[...]

[pamiętnik franciszkanina Lorenzo]

Co do rękopisu, składającego się w całości z papieru z jedwabnika, zaczęły się pierwsze trudności, znane także uprzednio. Na stronie dziesiątej brakuje całych siedmiu linii, a na dwunastej kolejnych sześć jest trudnych do odczytania. Trudności sprawia mi także skomplikowana różnorodność kształtów litery „rho”. Znajduję miejsca, które nietrudno błędnie zinterpretować. Potrzeba wielkiej uwagi przy renowacji. Środa 23 marca: W czasie wczorajszej Wieczerni tutejsi bracia poprosili mnie, bym zaśpiewał po łacinie. Ojciec Gerwazy, przekomarzając się, powiedział, że pewnie już zapomniałem ten język, jako że studiuję język grecki, a zwłaszcza starogrecki. Wzruszony na wspomnienie moich braci w zakonie, zaśpiewałem „Gloria”. Na końcu zgromadzenia wszyscy ojcowie wyrazili pochwałę zachodniego sposobu śpiewania psalmów. Odpowiedziałem im, że istnieją jeszcze piękniejsze tropariony [to krótki hymn jednej strofy lub jeden z serii zwrotek – przyp. aut.], które mogą nakłonić człowieka do skruchy. [...] Wtorek 29 marca: Znowu pada deszcz. Nie mam nastroju, żeby pracować nad manuskryptem. Pozostałem w celi, modląc się i rozmyślając nad sporem między dwoma Kościołami. Powody rozejścia się ogniskują się na Filioque [Filioque (łac. i od Syna) – podstawa sporu teologicznego między prawosławiem a katolicyzmem, związanego z pochodzeniem Ducha Świętego – przyp. narratora] i nieomylności biskupa Rzymu jako następcy apostoła Piotra. Tutejsi mnisi zachęcają mnie, bym się przechrzcił na prawosławie, jako że wierzą, iż my, katolicy, jesteśmy heretykami. Dyskusje z nimi nigdy nie przyniosły żadnego rezultatu. Poprzednim razem pragnąłem pokłonić się przed jednymi świętymi relikwiami, ale ojciec Cyprian mi tego zabronił. Później dowiedziałem się, że dostał reprymendę od igumena, i zmartwiłem się. Bardziej przystępny od innych wydaje się ojciec Nifonas, który poprosił mnie kiedyś, abym mu przywiózł trochę ziemi z miejsca męczeństwa apostoła Piotra albo z katakumb, by mógł oddać pokłon. Rzecz tę zrobiłem z wielką radością. Przeprowadziłem z nim pewną interesującą rozmowę. Jego poglądy koncentrują się na fakcie, że Zachód wierzy w rozum, z kolei Wschód w Ducha Świętego. Jego argumentacja jest dość dobra. Biegunowym przeciwieństwem Nifonasa jest ojciec Gedeon. Wczorajszego wieczoru wezwał mnie do swojej celi. Spośród wielu fotografii i ikon, które są przyczepione do ścian, pokazał mi jedną, przedstawiającą męczeństwo mnichów w czasach, gdy patriarchą Konstantynopola był Bekkos. On właśnie, jak utrzymywał ojciec Gedeon, sprzymierzył się w trzynastym wieku z katolikami, aby zjednoczyć oba Kościoły. W rzeczy samej, zostało wysłane wojsko na Świętą Górę, aby wygubić mnichów, którzy byli przeciwnikami jego polityki. W monasterze Kutlumusiu zostało zabitych trzynastu mnichów i drugie tyle w Zografu. Opowieść ojca Gedeona skończyła się przekleństwami miotanymi na Watykan, ale i na Turków, którzy okupują Konstantynopol.

[...]

Cieszyło go wyciąganie pomocnej dłoni do Lorenza, ilekroć tamten go wzywał. Chętnie mu pomagał w trudnym dziele naprawy prastarego manuskryptu. Taka bowiem była specjalizacja Lorenza: restaurował stare dokumenty i potrafił zarazem odczytywać specjalne skróty, ligatury, tachygrafię. Za pomocą uchwytu trzymał teraz mały kawałek papieru i próbował go dopasować do strony. Nifonas naciągał jej krańce, czekając, aż Lorenzo znajdzie właściwe miejsce. Powoli i z uwagą w końcu sobie poradził i kawałek trafił tam, gdzie było jego miejsce. Następnie wyciągnął z tubki specjalny klej i rozprowadził go na rogach restaurowanej strony. Wydawało się, że litery idą jedna obok drugiej. Rzędy biegły równo i poziomo na całej stronie. Jak bardzo Nifonas chciałby móc czytać średniowieczne pismo i dowiedzieć się, co zostało spisane w tej księdze!

[...]

Co więcej, jednym rzutem oka potrafię człowieka przenicować! Niełatwo mnie oszukać. To nie przypadek, że w Madito nazywają mnie Poirot [słynny detektyw w literaturze angielskiej – przyp. aut.]. Moje oczy są jak peryskop, mój umysł jak brzytwa… W porządku, przechodzę do rzeczy. Z Nifonasem znam się niemal od pierwszych dni na Górze. Przybył do Jerissos i pomógł mi przewieźć swoją łódką – wie pan, że ma łódkę, prawda? – pomógł mi więc przewieźć pudła z narzędziami, gdy urządzaliśmy plac budowy. Człowiek chętny do pomocy i życzliwy. Nie posępny, jak wielu innych ani wycofany, jak jego starzec. Umiarkowany w słowach, a w czynach szlachetny. Nie został moim przyjacielem, ale mam do niego wielki szacunek. Gdybym któregoś dnia miał potrzebę się wyspowiadać, poszedłbym do niego, do nikogo innego. Tak właśnie jest. Tylko jeden raz zaskoczyło mnie jego zachowanie, aż mnie zamurowało. Było to w połowie zimy. Dokładnie nie pamiętam, kiedy. W każdym razie owego dnia spadło dużo śniegu. Jechaliśmy unimogiem z Karies i znalazłem go leżącego na ziemi, prawie nieprzytomnego, w śniegu. Zawieźliśmy go do Stawronikita. Prawdę mówiąc, od Nifonasa zionęło wtedy tsipouro. Był kompletnie pijany… Nie, nie zapytałem go. Skąd mam wiedzieć, jakie troski i sekrety kryją w sobie mnisi! Nie są takimi samymi ludźmi jak my? W każdym razie, w ostatnim okresie widziałem jakieś podejrzane ruchy za jego plecami…

[...]

Drugim elementem, który wywarł na nim wrażenie, był przypadek mnicha, którego umysł dręczyły uporczywe idee. Jego myśli natrętnie nawracały do wspomnień o rzeczach zmysłowych. Oprócz tych sprośnych obrazów nieszczęśnik mamiony był dniem i nocą wizją jakiejś ukochanej dla niego osoby. Pod wpływem owego widzenia czasami miotał się po wełnianych posłaniach lichego łóżka, a czasem biegł całować Ukrzyżowanego z takim obłędem, że ranił sobie wargi i usta. „I ja tak skończę…”, wyszeptał Nifonas i zmroziło go na myśl o życiu bez miłości, życiu udręczonym szaleństwem umysłu. Ostatnią rzeczą, jaka sprawiła, że Nifonas zaniemówił, była strona sto dziewięć. Przeczytał ją ponad trzy razy. Jak gdyby nie mógł się nasycić gorzką prawdą, jaka jawiła się w słowach. A na tej stronie napisane były następujące zdania: „Pewnego pięknego ranka angielski kuter zbliżył się do Watopedi. Dwóch mężczyzn w nieokreślonym wieku, którym towarzyszył pozbawiony zarostu młodzieniec, wysiadło na ląd i weszło do monasteru. Zostali przyjęci z otwartymi ramionami, zwiedzili świątynię, skarbiec, bibliotekę, zostali poczęstowani małym deserem. Następnie, oczarowani wizytą, zostawili w świątyni datki i wrócili na swój statek. Pogoda zmieniła się w burzową, owego wieczoru nie mogli podnieść kotwicy. Następnego ranka jeden z mnichów, który łowił ryby w pobliżu, na małym cyplu niedaleko kutra, spostrzegł dwóch Anglików spożywających posiłek na mostku w towarzystwie pewnej kobiety. Biegnie, by przekazać tę wieść do monasteru, mnisi kierują na kuter lunety i rozpoznają w tej kobiecie owego młodzieńca, który towarzyszył Anglikom. Natychmiast powstaje zamęt w monasterze. Rozbijają na kawałki talerze, których użyli, by tamtych poczęstować, palą krzesła i stół w sali dla gości, a gdy już wyheblowali podłogę, wybielili ściany i raz jeszcze pomalowali drzwi i okna, na końcu pokropili święconą wodą drogę prowadzącą do monasteru” [w tekście oryginalnym fragment ten pochodzi z książki Theodora Rallisa, NA GÓRZE ATHOS – fragmenty z dziennika pewnego malarza – przyp. narratora].

[...]

Większości z tego, co inni nazywali „restauracją manuskryptu”, Gedeon nie rozumiał. Jednakże ciekaw był się dowiedzieć, co było napisane w tej zjedzonej przez mole księdze, którą znalazł pod posłaniem starca Laurentiosa dzień po jego śmierci. Sam podjął się wysprzątania celi. Był to jeden z najstarszych zwyczajów w Stawronikita: gdy któryś z mnichów odchodził do królestwa niebieskiego, najstarszy w monasterze porządkował celę, czyścił ją, a następnie przekazywał pomieszczenie temu mnichowi, którego uznał za najbardziej odpowiedniego. Tak samo było z Laurentiosem. Tyle że tutaj czekała na Gedeona wielka niespodzianka. Początkowo wziął ją za książkę z psalmodiami. Bądź za jakąś księgę z żywotami świętych. Podobną do tych, mniej więcej, jakie wszyscy mnisi mają obok siebie, gdy kładą się do łóżka, żeby poczytać i pomarzyć o tym, że oni także pewnego dnia mogą zostać świętymi. Jednak, gdy Gedeon zaczął ją kartkować i przebiegł wzrokiem przez pierwsze linijki, zrozumiał, że to coś zupełnie innego. Nie było tak dlatego, że od początku do końca napisano ją jakimiś mikroskopijnymi, posklejanymi literami podobnymi do wszy. Liter nie rozumiał wcale, wydały mu się obce. Pewnie w niektórych miejscach mól albo jakiś inny owad dobrze wykonał swoją robotę. „Na miłość Boską!”, rzucił i zamknął księgę zagniewany. Następnego dnia udał się do igumena i przekazał mu ją. Ów będzie wiedział… był uczony, studiował w Ameryce. Jego mądrość, wielka sprawa!

[...]

Kuśtykając, podszedł do miejsca, w którym stał Lorenzo. Tamten powstrzymał go, niepewny, jakie zamiary ma starzec. Chodzi o to, co wam, ojcze, wcześniej powiedziałem. Nikt nie powinien przykładać wagi do przepowiedni. Dowodem są właśnie te fantasmagorie. Czy nie należy się śmiać z takiej fantastycznej i dziwacznej treści? Gedeon nie tylko się z nim zgodził, ale i sam zrozumiał ogrom zniewagi. Dobra i święta przepowiednia o zdobyciu Miasta. Złota i dająca nadzieję wizja z greckimi wojskami w Stolicy. Ale poród!… Poród na Górze!… Jakim cudem? Jak mógł ów chrześcijanin wbić sobie do głowy taką potworność? Skąd mu przyszło do głowy, by prorokować coś takiego? Niewiasta – tutaj? Poród – tutaj?… Chryste Panie, Matko Boska! Starzec zbliżył się do zakonnika na odległość oddechu. Na jego twarzy i w jego ruchach widać było wściekłość. Podniósł rękę i chwycił go za ramię. Był gotów nim potrząsnąć, jakby to Lorenzo zawinił, był autorem przepowiedni, był tym człowiekiem, którego słowa zbrukały Górę i jej tysiącletnią tradycję. Gedeon zrozumiał nietakt i zawstydzony zabrał rękę. Nadal jednak trząsł się z wściekłości.

[...]

Coś czarnego, jakby smoła, gęsta i ciemna substancja, coś mrocznego, co nie pozwalało mu widzieć nawet odrobinę. Taki był jego wzrok. Nawet myśleć nie mógł. Wszystko wokół niego (i w nim) całkowicie czarne. Przez chwilę pomyślał, że umarł. Że w końcu nadeszła śmierć. Śmierć, z którą od lat mierzył się razem z Nifonasem w ossuarium. Może doznał udaru? Może pękła jakaś żyłka i krew zalała mózg? Minęły już dwie godziny z okładem od chwili, gdy Gedeon otworzył drzwi celi Nifonasa i zobaczył to, co zobaczył. A jednak. Nawet po tak długim czasie ciemność nie zamierzała ustąpić. Jego głowa, myśli, zmysły, aż do szpiku kości, wciąż były porażone doznanym szokiem. Umysł nie mógł poradzić sobie z obrazem, który ujrzały jego oczy. Wydawał mu się kłamstwem. Sądził, że czart podesłał mu pokusę, by go wypróbować. Albo też, że mógł to być jakiś koszmar senny. Pewnie zaraz się obudzi i z ulgą wyszepcze: „Chwała Ci, Boże”. Niestety, nie. Mijała godzina za godziną, a wraz z upływem czasu rosło także jego zdziwienie, wzbierał w nim gniew, narastała wściekłość i czarna beznadzieja rozlewała się niczym ocean, który nim zawładnął. Leżał bez ruchu na deskach posadzki. Nie mógł ani nie chciał nic robić. Nawet się modlić. Choćby zapłakać zdruzgotany nad tym, co zobaczył. Albo też poprosić o wybaczenie i karę dla swojego podwładnego, który popadł w taki „NIE-PO-JĘ-TY grzech”. Czuł, że zrobienie czegokolwiek, choćby logiczne myślenie, było poza jego mocą. Dlatego też sądził, że już umarł. Albo zaraz się to stanie.

[...]

Opowiedział jej historię o swoim bracie Stamatisie i o tym, jak doszło do wypadku. Ale bardziej skupił się na tym, co nastąpiło potem. To znaczy na dniach, gdy leżał na oddziale nagłych wypadków w szpitalu w Patras, jak się czuł, gdy doszedł do siebie i uświadomił sobie, co się stało, jak dwukrotnie próbował się zabić (nadal miał na nadgarstkach blizny po cięciach brzytwą), jak następnie podjął decyzję, by zniknąć dla świata. Jak dotarł na Górę. Domna słuchała go. Jakby jej nie wystarczało wszystko to, co przeżyli razem od roku, od kwietnia do kwietnia, teraz jeszcze miał ją niepokoić dodatkowo swoim życiem świeckim. A jednak, mimo tego wszystkiego, nawet przez chwilę nie opuściła jej postać świętego mnicha.

[...]

Od dobrej chwili Domna czuła się swobodniej, leżała z rękami na kołdrze. Gdy minął pierwszy szok i mogła opowiedzieć wszystko o sobie i Nifonasie, miała teraz odczucie, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Żadnych złorzeczeń, przekleństw czy rękoczynów. Leciwy mnich sprawiał wrażenie nieszkodliwego. Naturalnie, dziki wyraz twarzy robił złe wrażenie, ale w gruncie rzeczy pewnie dusza człowiek z niego. Podobnie jak ci starcy w jej wsi, z którymi Domna wiele razy gawędziła lub zabierała ich na swoją łódź na połowy. Przypomniała sobie niektórych i na jej twarzy pojawił się słaby uśmiech. „Szydzi sobie ze mnie Szatan, drwi ze mnie…”, pomyślał Gedeon, spoglądając na nią. Ale przełknął także i tę urazę. Musi przemierzyć jeszcze długą drogę męki, aż wypełni swoją misję. Domna z kolei zrozumiała, że powinna odpowiedzieć, z jakiego powodu leży w łóżku. Utwierdziła się w przekonaniu, że nie ma żadnego powodu do obaw. Skoro mnich nie zareagował, gdy znalazł ją w celi, i co ważniejsze, zachował spokój, gdy mu powiedziała o swojej miłości do Nifonasa, dlaczego miałby się zdenerwować na wieść, że jest z nim w ciąży? I powiedziała mu o tym.

[...]

Na pierwszym skrzyżowaniu zostawił szeroki gościniec i poszedł ścieżką. Las bardzo nieśmiało sposobił się na nadejście wiosny. Klony, modrzewie, lipy, gęste krzewy i dęby skalne, wszystko przygotowywało się na nadchodzące kwitnienie. Ale ich także Nifonas nie miał ochoty ani oglądać, ani podziwiać. Jedynym jego pragnieniem było to, by mógł otworzyć przed kimś swoje serce. Podzielić się z kimś swoją udręką. „A jeśli zastanę go przy pisaniu wierszy?” Uśmiechnął się. Znał dobrze Charidimosa; wiedział, kim był, jaka była jego przeszłość, jakiej sztuce oddawał się po kryjomu. Gdy przed czterema laty igumen poprosił go, żeby pomógł nowemu bratu pokonać szok wywołany „rozczarowaniem, jakie spotkało go w świecie ludzi”, i równocześnie go „oddalił od alkoholu”, Nifonas chętnie się zgodził. Towarzysząc Charidimosowi i rozmawiając z nim przez nieskończone godziny, pokazał mu drogę do Pana. Nawet teraz w modlitwach zawsze znajdował miejsce dla tego „wykształconego”. Myślał o nim codziennie, odczuwał go i kochał tak, jak dawno temu odczuwał i kochał swojego świętej pamięci brata. „Jeśli pisze wiersze, powiem mu, żeby napisał też jeden dla mnie”. Znów się uśmiechnął, ale zmienił zdanie.

[...]

Otóż nowe idee, podobnie jak nowe rzeczy, muszą pochodzić od nowych ludzi. Czyż nie tak? Ale o kim mowa w Ewangelii? Głos Nifonasa zdradzał niepokój. Charidimos z pewnością znał odpowiedź, pisał artykuły, książki, był oczytany i zajmował się teoretycznymi kwestiami wiary. Dlatego też – kontynuował swoją myśl Nifonas – odpowiedź, którą miał mu dać przyjaciel, może zostawiłaby maleńkie okienko, wąską szparę, by ciężki grzech, który przygniatał jego ramiona, mógł zostać usprawiedliwiony lub wybaczony. Co ty o tym sądzisz, Charidimosie? Charidimos nie był przeciwny nowinkom. Wiara jest rzeką, która się wolno toczy. Płynąc w stronę oceanu chrześcijaństwa, poszerza swoje koryto, otwiera nowe drogi, burzy brzegi, zmaga się z ziemią i kamieniami. Czasem woda zmętnieje, może nadejdą dni, że nawet wyschnie. Wówczas okaże się, jak mocna jest czyjaś wiara! To znaczy, jak ów człowiek poradzi sobie z tym, by znów się umocnić; jak oczyszczą się wody, by znów płynęły obficie. Jak sobie da radę z tym, by nie skwaśniało wino i nie stało się octem. Równocześnie jednak, by wytrzymał także bukłak. Niezależnie od tego, czy jest stary, czy nowy. Dobry chrześcijanin powinien być otwarty na nowinki, przede wszystkim jednak ma pilnie przestrzegać i strzec tradycji. To jest arka jego zbawienia.

[...]

Gdyby tę scenę zobaczył jakiś malarz i namalował na jej podstawie obraz, pewnie nadałby mu tytuł: „Z otwartymi ustami”. Bo tak właśnie było. Szeroko otworzyła usta Domna – na początku z bólu i z ulgi na końcu. Otwarte usta miał też Nifonas. On z powodu potwornego zdumienia na widok tego, co działo się w jego celi w jego obecności. I oczywiście nowo narodzone dziecię otworzyło swoje maleńkie usta, zanosząc się płaczem donośnym i życiodajnym. Jednak z wyroków losu nikomu niedane było usłyszeć tego płaczu. Potężny piorun uderzył w tej chwili i wstrząsnął nie tylko monasterem Stawronikita, ale i całą przyrodą. Grzmot i błyskawica były tak potężne, że z pewnością nie było nikogo w okolicy, kto nie zadrżałby na całym ciele, komu by krew nie zastygła i kto nie przywołałby w myślach trzęsienia ziemi, które wywołał Ów, by pokazać rozdarcie w chwili, gdy Jego Jednorodzony Syn rzekł na swoim krzyżu męczeństwa: „Wykonało się”. Tyle że tutaj nie chodziło o śmierć, ale o narodziny. Na zewnątrz wszechświat zdawał się toczyć walkę irracjonalną i nierozstrzygalną. Jednak w celi Domna spokojnie obmyła nowo narodzone maleństwo, zawinęła w czyste ubranie i położyła delikatnie obok siebie. Nifonas patrzył i nie dowierzał, widział i sądził, że to kłamstwo. Znajdował się w celi-żłobku absurdu. On sam był nowym Józefem w niepojętym Betlejem.

[...]

Przede wszystkim mamy szczęście. Jeden z mnichów znalazł w przystani łódkę, która nie należy do monasteru. Zapewne na niej dotarła tutaj dziewczyna, a potem ukryła ją przy pomocy swojego przyjaciela. To jest element bardzo ułatwiający realizację mojego planu. Posłuchaj, co wymyśliłem i o jaką pomoc Cię proszę. Po pierwsze, zaniesiemy zwłoki do przystani i złożymy je w łodzi. W ten sposób stworzymy pozory, że to, co się stało, nie wydarzyło się w monasterze. Dylemat, w związku, z którym proszę Cię o pomoc, dotyczy tego, czy mamy powiedzieć, że łódź dotarła do przylądków Góry i znalazł ją przypadkiem jakiś mnich, który odkrył w środku zwłoki kobiety, czy mamy tę łódź puścić swobodnie na morze, żeby ją zabrały fale? Nie sądzisz, że tak byłoby prościej? Że to dla wszystkich najlepsze możliwe rozwiązanie? Dzięki temu nikomu nie stanie się krzywda, a reputacja monasteru pozostanie nieskalana. Oczekuję także Twojej propozycji. Co do winnego lub winnych, chcę, żebyś wiedział, że jeden z nich, o imieniu Nifonas, zniknął. Gdzie może przebywać i gdzie się ukrywa, tego nie wiem. Nie wiedzą tego także inni mnisi. Drugiego z podejrzanych mam ze sobą. Utrzymuje, że wszystkiego dokonał sam, bez współudziału kogokolwiek innego. Nie ukrywam, że jego zachowanie jest bardzo dziwne. Chodzi o starca Gedeona, który twierdzi, że jest wyłącznym winowajcą i że niesprawiedliwie oskarżamy Nifonasa. W każdym razie jutro zabieram go do Dafni i stamtąd do Salonik, do komendanta policji, z którym rozmawiałem przez telefon i który mnie oczekuje. Być może tam się wszystko wyjaśni. To właśnie chciałem Ci powiedzieć. Czekam na odpowiedź. Mam wszak nadzieję, że wszystko idzie dobrze, dla naszej wspólnej korzyści.

[...]

Domna odcięła pępowinę i raz jeszcze zrobiła to, co w podobnych przypadkach robi położnik. Potem zaczęła obmywać noworodka i była gotowa zawinąć go w kolejną koszulkę. Kiedy podniosła lewą rękę dziecka, Nifonas ujrzał coś, co wbiło go w ziemię. Spoglądał i nie wierzył własnym oczom. Ze zdumienia otworzył usta. Tam, pod pachą, widać było maleńkie znamię, ciemną plamkę na różowym ciałku. Pocałunek anioła! [podobny jaki sam nosił na swym ciele – przyp. aut.] Spojrzał w kierunku Domny, by sprawdzić, czy go słyszała. Jednak nie. Przez cały ten czas była posępna i milcząca. Wiedziała już, że jej drugie dziecko nie jest dziewczynką, i jakaś chmura przykryła jej oczy. W całej tej niepojętej, niesamowitej sytuacji pojawiło się jeszcze jedno niewytłumaczalne. Nifonas to zrozumiał, ale nie miał siły zapytać. Tysiące wątpliwości i lęków pętało go z każdej strony. Zostawił ich wyjaśnianie na później. Teraz powinni się zająć czymś poważniejszym; oboje dobrze o tym wiedzieli: sprawy nie szły gładko. Drugi poród był zupełnie niepodobny do pierwszego. Teraz, po urodzeniu bliźniaka, Domna w dalszym ciągu cierpiała.

[...]

Domna odpowiedziała z wyraźnym trudem: Jeśli będzie chłopiec, ochrzcimy go… Nadamy mu imię Konstandinos. Jedyne, o co wtedy zapytałaś, to było suche „dlaczego?”. „Bo dziecko, które się narodzi, będzie wyjątkowe, jego przeznaczeniem będzie odzyskać Miasto i ponownie uczynić je greckim”, odpowiedziałem ci. Nie odezwałaś się, uznałaś to za bajkę [zawartą w konserwowanym przez franciszkanina Lorenzo manuskrypcie z XVIII wieku – przyp. aut.]. Ja jednak wiedziałem. W owej godzinie mój umysł został oświecony i pojąłem całą prawdę. Udało mi się dopasować wizję do przepowiedni. Ujrzałem z całą wyrazistością, jaka jest moja rola. Zrozumiałem, o co dokładnie prosiła mnie Wielce Łaskawa. Wówczas pojąłem w końcu, dlaczego i ty znalazłaś się tutaj, na Górze. Zebrała wszystkie siły, jakie jej pozostały. Jej głos był ledwie słyszalny: Tego się obawiałam… Nie chciałam, żeby to był chłopiec, żeby go nie…

[...]

To ty nam powiedz! – dał się słyszeć napastliwy głos Gedeona. Nie mógł strawić sprzeciwów i wahań swego podwładnego co do przepowiedni. A oto teraz był przez niego usprawiedliwiany. Z niezręcznej sytuacji wyrwał ich słaby głos Domny: Co oznacza to „ro”?… Jaki „Ogród”? Choć wydawało się absurdalne, że zajmują się przepowiedniami, zamiast próbować ją ratować, Nifonas zaczął wyjaśniać, że w taki sposób starożytni mierzyli chronologię. Za pomocą alfy symbolizowali jeden, jotą dziesięć, a literą ro sto. Tak więc gdy proroctwo mówi: w roku po sześciokroć „ro” plus jeden, należy pomnożyć sto przez sześć, dodając jeden. To znaczy sześćset jeden lat. Co do „Ogrodu”, no, tutaj sprawa była jasna jak słońce! Mowa jest o Sadzie Przenajświętszej, Jej Ogrodzie, to znaczy o Świętej Górze. To, co w dawniejszych latach mnich Kesarios Dapontes powiedział wersami: Dlatego też sprawiedliwie wszyscy ciebie zowią / Ogrodem tudzież i Sadem Przenajświętszej Panienki. Rozumiecie teraz, jakiej ofiary dokonałem? By zatriumfowało prawosławie, zgodziłem się, zaakceptowałem, że został pogwałcony święty zakaz! Zgodziłem się, żebyś pozostała i urodziła dziecko na Górze. Dziecko, które zostanie wielkim wodzem. Czyż może być większe poświęcenie od mojego? Oczy Gedeona błyszczały jak u szaleńca, na usta wystąpiła piana.

[...]

Niech dzieci zostaną uratowane… Oboje… I gdy wyszeptała swoje pragnienie, głowa opadła jej na bok. Płomień w niej zgasł. Jej świeca dogasła, nad ikonostasem jej życia zapadł czarny mrok. Dusza Domny uleciała w nieznane. W owo nieznane, które niezliczoną ilość razy wyśpiewywały usta Gedeona i Nifonasa, ku któremu kierowali tak wiele próśb i niekończących się terirem [sylaby charakterystyczne dla śpiewu melizmatycznego popularnego w monasterach o tradycji bizantyńskiej – przyp. narratora]. Nieznane, które ich trwożyło, które niosło im odkupienie. Gdy Nifonas zrozumiał, co się stało, objął martwe ciało i wybuchnął płaczem. Płakał bez lęku i wstydu, z prawdziwie rozbitą duszą. Płakał nad wszystkim i nad wszystkimi: nad życiem nieszczęsnej Domny, które skończyło się tak nagle; nad swoim własnym, które zataczało kręgi wokół nieszczęść i śmierci; nad starcem, który został uwikłany w tak grzeszną historię; nad dwójką dzieci i nad tym, co je może czekać teraz i w przyszłości. I, oczywiście, nad wstydem, który, jak czuł, znowu kierował jego spojrzenie i modlitwę ku Niemu. Nifonas płakał, ale Gedeon zdawał się nie mieć nastroju do żałobnych lamentów. Dał mu kilka minut. Potem zbliżył się, położył dłoń na ramieniu klęczącego Nifonasa i delikatnie pokazał mu, że na niego już czas. Potem podszedł do Domny i zamknął jej oczy. Cichym głosem wyszeptał błogosławieństwo i trzykrotnie zrobił znak krzyża na ciele dziewczyny. Skończył. Teraz znów stał się dawnym Gedeonem. Kreteńczykiem, hagiorytą [od nazwiska mnicha Paisjusza Hagioryty – przyp. aut.], mistrzem w wierze. Tym, który dobrze pojmował, jak należy trzymać wodze w rękach. Najważniejszą troską było teraz to, co ma się stać z dziećmi. Gdyby historia ich narodzin wyszła poza monaster, wówczas biada i po trzykroć biada Górze i Grecji. Byłby wstyd na Wschodzie i Zachodzie. Pośmiewisko dla psów Turków i przeklętego papieża.

[...]

Ostatni raz, gdy oglądał Górę. Pełen goryczy uświadamiał sobie teraz, że już nigdy więcej nie postawi stopy na poświęconej ziemi. Nawet gdyby udało mu się uciec przed policją, sam sobie raz na zawsze wzbroni wstępu do tego miejsca, nawet jako gość. Ostatecznie zamknął rozdział swego życia zatytułowany „Góra”. Dobiegło zatem kresu życie z braćmi mnichami, skończyła się ścieżka, którą wybrał przed dziesięcioma laty, by znaleźć drogę prowadzącą do Nieba. Zasmucony odwrócił wzrok, by po raz ostatni spojrzeć na Stawronikita. Monaster stał tam: milczący, wyniosły. Tak jak znajdował się tutaj od setek lat i jak miał stać na wieki wieków. Ponadto zdało się Nifonasowi, że monaster rzucił na niego pogardliwe spojrzenie. Jako że on, nic nieznaczący, chciał zbrukać jego świętość namiętnościami ciała. Oczy Nifonasa zalały się łzami. Jego płacz był głośniejszy od tego, który dochodził z głębi koszyka. A jednak w pewnej chwili usłyszał silnik dżipa na drodze z Karies, zmierzającego do Stawronikita. Wiedział, co to był za samochód i kto był jego kierowcą. Miał świadomość, z jakiego powodu jechał do monasteru. Podkręcił jeszcze trochę silnik. Skręcił na lewo, by ominąć Pantokratoros. Na horyzoncie zaczął się jawić zamglony niebieskawy masyw. „Tasos…”; Nifonas nie był w stanie ujarzmić tego, co ludzkie, w swojej pamięci. Z obrazów, które pojawiały się teraz w jego głowie, zwłaszcza jeden rozbił go doszczętnie: Domna w pokoju owego wieczoru, gdy przybył na nabożeństwo podczas święta… Nowa rzeka smutku porwała go teraz ze sobą. „Miała pecha, że poznała właśnie mnie!”

[...]

Życie domaga się swego, pierwszym instynktem, który rządzi ciałem, jest fizyczny głód, potem przychodzi głód serca. Przybliżył palec do pierwszych ust, najśpieszniejszych. Łapczywie zlizały miód. Powtórzył to z drugim niemowlęciem. To bardziej się wahało, było mniej chętne. Wolną ręką Nifonas rozwiązał zawiniątko i zobaczył, że jest płci męskiej. „A więc to tak?”, zdumiał się głośno. Nie wiedział jednak, czy powiedział to z zadowoleniem, gdy rozpoznał w zachowaniu chłopczyka umiar, czy dlatego, że może wyrosnąć na mężczyznę z wyjątkowym charakterem. Takim, który przystoi „wybrańcom Bożym”. PRZEWODNICZKA skierowała się dziobem ku otwartemu Morzu Egejskiemu. Nifonas ułożył maluchy w koszyku i usiadł ponownie do steru. Płynął teraz bez określonego celu. Nie wiedział, dokąd zmierza i co się może wydarzyć od tej chwili. Troszczył się tylko, by zrobić tak, jak mu nakazał Gedeon: zniknąć. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że mogłaby go szukać policja w celu przesłuchania i złożenia zeznań. Z wolna akceptował osobliwość sytuacji, w jakiej się znalazł, ale większej dawki dziwności by nie wytrzymał.

[...]

[W POST-SCRIPTUM]

Najpierw zapytam cię, dlaczego nie trzymałeś się pierwotnego planu? Otwórz zeszyt i zobacz, co napisałeś, gdy robiłeś pierwsze notatki: „Na końcu Nifonas razem z dziećmi ucieka do wsi Domny na Tasos. Tam: 1. przekonuje jej matkę, by podjęła się wychowywania dzieci (gniew starszej kobiety łagodnieje, gdy dowiaduje się o śmierci swojej przybranej córki), 2. jako dobra babcia wychowa oboje dzieci, 3. chłopiec po latach…”. To są twoje własne słowa. Więc co cię skłoniło do zmiany początkowej koncepcji? W porządku, co do obłędu Nifonasa zgadzam się. Taki szaleniec Chrystusowy nie jest niezwykłym zjawiskiem na Górze, a obłąkanie nie jest czymś nieprzystającym do mentalności młodego mnicha, zgodnie z tym, jak się potoczyły sprawy. Jest rzeczą całkowicie naturalną, że Nifonas mógł się pogrążyć w świętym szaleństwie i zrobić „skok wiary”, wzgardziwszy ludzką logiką. Jego obecna sytuacja jest Bożym darem, gdyż: To bowiem, co jest głupstwem u Boga, przewyższa mądrością ludzi. Problem leży gdzie indziej, chodzi o twoje bluźnierstwo, twoje wątpliwości, czy istnieje Bóg, czy nie. Wiem, wiem, co powiesz. Podświadomość kogoś, kto wymyśla historie i je przedstawia jako prawdziwe, jest mroczna i nieprzewidywalna; w każdej chwili „bohater literacki” może zejść ze swojej drogi i skierować się ku całkowicie odmiennemu działaniu od tego, które początkowo ustalił pisarz… [...] Ech, lepiej nie wiedzieć wszystkiego, mój przyjacielu! Niech się tym zajmie On, Wszechmocny i Wszechwiedzący, ty zajmij się swoimi tekstami. I w końcu przestań ciągle patrzeć przez okno na padający śnieg. A więc to tak? Zmieniają skrzydła aniołowie…

Kostas Akrivos, Pandemonium

Obyczajowo-psychologiczna powieść Kostasa Akrivosa – „młodego” greckiego pisarza przenosi nas na półwysep Chalkidiki, na jego trzecią odnogę powszechnie znaną jako Święta Góra Athos w granice do dziś istniejącej greckiej autonomicznej republiki teokratycznej położonej w północno-wschodniej Grecji. Miejscowy mnich Nifonas i okoliczna wieśniaczka Domna przeżywają „zakazane” przepisami ludzkimi i boskimi uczucie wyższe czy też najwyższe, które dla Domny kończy się niestety tragicznie - śmiercią po porodzie bliźniąt. Wraz z wyjaśnieniem niespotykanego od wieków na Świętej Górze Athos wydarzenia dowiadujemy się, że to przepowiednia z tajemniczego manuskryptu osiemnastowiecznego przewidziała narodziny męskiego „wybrańca”, co ma oswobodzić patriarchat prawosławny z rąk niewiernych tureckich. Naraz też okazuje się, że w zakonie męskim to nie uświęcone tradycje rządzą potocznym ludzkim życiem, że deprawacyjne wariacje na tematy patriotyczno-religijne kształtują postawy osobliwych ludzi, uwikłanych w historię nie z tej ziemi.



powrót ››


 

11349